Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi stamper vel kudłaty ze wschodniej roztoczańskiej wygwizdówki. Obecnie pomieszkuje sobie w bardzo zadymionej mieścinie, którą tubylcy zwą Krakowem. Wspólnie z Bikestats ma przejechane zaledwie 54489.15 kilometrów w tym 1132.07 w jakimś tam terenie. Mógłby jeździć więcej ale za dużo czasu marnuje na tego beznadziejnego bikestatowego bloga i inne internetowe dziadostwa. Na dziś większą radość sprawiają mu zagraniczne eskapady i w przyszłych latach będzie się starał powolutku, z sakwami eksplorować coraz to nowe obce terytoria. Jeździ sobie z bardzo małą prędkością średnią, coś około 19.92 km/h. Od czasu do czasu bywa obładowany sakwami jak wół (taką jazdę lubi najbardziej) i wcale się tym nie chwali, bo i nie ma czym.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy stamper.bikestats.pl
Flagolicznik zamontowałem w drugiej połowie września 2010 roku. Free counters!
Wpisy archiwalne w kategorii

Wypady kilkudniowe

Dystans całkowity:1877.46 km (w terenie 73.64 km; 3.92%)
Czas w ruchu:105:17
Średnia prędkość:17.83 km/h
Maksymalna prędkość:63.19 km/h
Suma podjazdów:17108 m
Liczba aktywności:21
Średnio na aktywność:89.40 km i 5h 00m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
36.87 km 2.60 km teren
01:59 h 18.59 km/h:
Maks. pr.:37.54 km/h
Temperatura:1.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:266 m
Kalorie: kcal

Ostatni...

Poniedziałek, 31 grudnia 2012 · dodano: 01.01.2013 | Komentarze 1

Sylwkowy wjazd na Kopiec Piłsudskiego. Ludzi było tam od zajechania, tak więc zdjęć strzelającego miasta nie ma.

Total odo 2012: 20225,94 km. Może kiedyś uzupełnię brakujące statsy ;-p.

Mapka na Bikeroutetoaster oraz na Bikemap:



Lawirujące Rudzisko © stamper




Dane wyjazdu:
103.40 km 0.90 km teren
05:32 h 18.69 km/h:
Maks. pr.:45.48 km/h
Temperatura:2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:644 m
Kalorie: kcal

Powrót...

Poniedziałek, 24 grudnia 2012 · dodano: 26.12.2012 | Komentarze 0

W nocy napadało trochę śniegu i temperatura z -9'C wskoczyła na plus. Z rana u Wojtka podmieniłem dętkę (kolejny jakiś dziwny kapeć/nie kapeć na mondialach) i chwilę się zastanawiałem czy jechać w góry świętokrzyskie a stamtąd na pociąg do Kielc, czy też po prostu wrócić do Krakowa (85 km do 103). Po przejechaniu 2 km boczną dróżką przez Szyszczyce i Ciecierze wiedziałem, że dziś jazda takimi dróżkami nie ma sensu i trzeba będzie tłuc się głównymi traktami. Zrezygnowałem więc ze Świętego Krzyża i chcąc nie chcąc wskoczyłem na główną drogę do Buska Zdroju. 73-jka ma pobocze (pas techniczny), niestety po wieczornych opadach nie dało się po nim jechać więc musiałem jechać normalnym pasem, przez co wiele samochodów mijało mnie na gazetę, bądź obryzgiwało błotem pośniegowym. Nie powiem, żeby było to przyjemne.

Od wczoraj zdecydowanie się ociepliło, co najmniej o 10/12 stopni. Do Buska na polach leżało jeszcze trochę śniegu, za Buskiem z każdym km jest go coraz mniej. Za Wiślicą leży już tylko po rowach i jakichś zagłębieniach. Wiatr niestety tak jak wskazywała internetowa pogodynka zmienił się i dziś również mam go w "ryj". Kolano boli mnie bardziej niż poprzedniego dnia, dodatkowo ciągle coś mży, co mnie jako okularnika dosyć wpienia. No cóż trzeba jechać.

Ciśnienie dodatkowo podniósł mi jakiś oszołom w busie, który na zakręcie z podjazdem wyminął mnie na gazetę i dodatkowo całego zbryzgał breją pośniegową. Jakbym go wtedy dorwał to gość wylądowałby w szpitalu. Robię kilka zdjęć, na polach robi się coraz większa mgła, trochę brakuje mi lasów, które mogłyby mnie osłonić od wiatru. Od tej całej wody, soli i piachu z drogi coraz gorzej działają mi przerzutki. Za Kazimierzą postanawiam zjechać z głównej drogi i do Proszowic jadę bocznymi dróżkami. Jest na nich trochę więcej lodu ale chociaż mam spokój od blachosmrodów. Tak samo robię kilka km za Proszowicami i do Krakowa wjeżdżam opłotkami w niesamowicie gęstej mgle. Jak na złość w mieście łapią mnie niemal wszystkie światła. W domu jestem o 16:50, czas znowu marny ale i tak mimo dużo bardziej bolącego ścięgna, szybciej pokonałem podobny dystans niż dzień wcześniej.

Znowu wpadło mi kilka nowych gmin ;-).

Przy okazji przekroczyłem dziś 20 tysięcy km za ten sezon, wiem że po BS-owym "batonie" tego nie widać ale mam jeszcze nieuzupełnione ponad 2 tysiące wyprawkowych km z kwietnia i września. Plan na ten rok został więc wykonany ;-).

Mapa



Mgła na polach © stamper


Pola we mgle © stamper


Pół litra wiśniówki © stamper


Gotycki kościół św. Wawrzyńca na obrzeżach Wiślicy © stamper


Falowanie pól © stamper


Dane wyjazdu:
101.49 km 4.60 km teren
06:14 h 16.28 km/h:
Maks. pr.:43.80 km/h
Temperatura:-9.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:784 m
Kalorie: kcal

Na kraniec świata...

Niedziela, 23 grudnia 2012 · dodano: 26.12.2012 | Komentarze 2

Mając kilka dni wolnego wymyśliłem sobie pewną trasę, dosyć trudną i długą, trochę powyżej 200 km. Od razu powiem, że nie wyszło tak jak miało być. Powodów było kilka. Po pierwsze zachciało mi się jechać bez spania co po raz kolejny w moim wypadku okazało się błędem (wyjechałem o 2 w nocy), po drugie wciąż mam problemy z lewym kolanem przy dłuższej jeździe. Po trzecie zawiodło mnie nastawienie, miałem możliwość noclegu w pół drogi i z niego skorzystałem, niestety po nieprzespanej nocy i 100 km w temperaturze -9'C nie miałem ochoty na dalsze kilka godzin na mrozie. Po czwarte wiatr dał mi do wiwatu i tego dnia pokazał, że jednak on tu rządzi. Po piąte, na te warunki przydałaby mi się jednak opona z kolcami na przód (mam w drugim rowerze, zamówiłem kolejną ale nie doszła przed świętami), uniknąłbym być może wtedy dosyć bolesnego upadku na chyba najgorszej szklance po której jeździłem (w Śladkowie Małym).

No cóż nie udało się, mimo to wycieczka czegoś mnie nauczyła. Bez sensu jest robić coś na siłę, jazda ma być przyjemnością a nie umartwianiem się. Mróz tym razem nie był dla mnie przeszkodą nie do przejścia(nowe rękawiczki dają radę, gdy momentami mimo to było mi zimno zakładałem na dłonie również druga parę skarpet ;-p), takim wrogiem okazało się niewyspanie i brak słońca, które mogłoby mnie zmotywować do robienia zdjęć, które z kolei nakręciłyby mnie do dalszej jazdy. Było niestety buro, brudno, wietrznie i zimno. W takich okolicznościach motywacja tak mi spadła, że z trudem turlałem się te 16 km/h, robiąc co kilka km postoje i przysypiając na ławkach. Od 80 km zaczęło mnie kłuć pod kolanem, wtedy już wiedziałem, że z jazdy nic już nie będzie, dyrknąłem więc do Wojtka i zgadałem się na nocleg u niego bez wykręcania dodatkowych wojaży. Niby dałem ciała ale w sumie coś tam jednak przejechałem, te 100 km w takim mrozie i w większości pokonane w nocy to nieczęsto mi się zdarzają. Odwiedziłem również po raz pierwszy rowerem świętokrzyskie, zaliczając po drodze kilka nowych gmin. Dotarłem również do Szyszczyc, czyli jak mówi Wojtek na sam kraniec świata, trochę z tym przesadził, byłem w znacznie mniej cywilizowanych miejscach ;-p.

Świętokrzyskie z pewnością nie raz jeszcze odwiedzę, ponieważ wydaje mi się, że jest tam naprawdę sporo pięknych miejsc, które jednak warto odwiedzić w bardziej sprzyjających warunkach pogodowych. Aha całkowicie sprawdziło mi się "staropolskie" przysłowie, że mało gdzie tak piździ jak w kieleckim ;-p.

Mapka



Kilka straszliwych gniotów:

Przed Pińczowem © stamper


Zmrożona Nida © stamper


Widok na Pińczów © stamper


Barokowo-klasycystyczny pałac w Śladkowie Dużym © stamper


Boczne drogi © stamper


Jeździec bez głowy © stamper


Dane wyjazdu:
110.83 km 16.40 km teren
07:06 h 15.61 km/h:
Maks. pr.:52.96 km/h
Temperatura:13.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1803 m
Kalorie: kcal

Kralova Hola (1948 m.n.p.m.) drugie 0.5...

Piątek, 13 lipca 2012 · dodano: 24.07.2012 | Komentarze 0

Pobudka o 3;46, na minutę przed nastawionym budzikiem, zęby szczekają mi z zimna. Jest 5 stopni powyżej zera. Do szczytu jeszcze 670 metrów w tym nie wiem ile jeszcze szutru, który utrudnia mi podjazd. Powoli pakuje się na rower i ruszam dalej. Im wyżej tym robię więcej zdjęć. Podjazd jest dosyć równy, około 10/12% nachylenia. Widoki przepiękne, pogoda dopisuje wiec pstrykam mnóstwo zdjęć. Niewyspanie tak bardzo nie przeszkadza. Przeszkadzać zacznie mi w dalszej części trasy gdy przez kilka godzin będę jechał jak jakieś zombi.

Na szczycie dalej strzelam foty, później pora na kilkanaście km zjazdu, w tym 6 km szutru. Trzeba uważać, sporo dziur i kamieni. Za Sumiacem mam cały czas sporo w dół. Jest już około 9 rano. Droga staje się bardziej ruchliwa. Łapie mnie potworna senność. Wlokę się 20km/h (mimo, że mam w dół) podtrzymując powieki i uważając aby nie wjechać w jakiś rów. Jadę tak przez najbliższe kilka godzin. Około 15 wpierniczyłem się w jakieś terenowe "skróty" dzięki który kilkaset metrów musiałem targać oddzielnie rower i sakwy oraz zrobiłem około 300 metrów w pionie więcej, trochę mnie to jednak rozbudza. Aby było jeszcze ciekawiej zaczęła się istna ulewa, którą próbowałem przeczekać na jakimś przystanku. Po 80 minut siedzenia i zbijania bąków przez następną godzinę próbowałem złapać stopa. Miałem nadzieję, że jakiś tirowiec zechce mnie wywieźć poza ścianę deszczu, ale oczywiście wyszła z tego kupa.

Nieźle wkurwiony i przemoczony ruszam w końcu w dalszą trasę, czeka mnie podjazd na przełęcz Certovicką (1238 m.n.p.m). Wjeżdżam na nią kompletnie przemoczony, w cholernej mgle i temperaturze około 10'C. Klnę na te pogodę niczym świat stoi.

Na zjeździe trochę się wypogadza, powoli robi się ciemno. W Kralovej Lehocie podjeżdżam na dworzec (już drugi raz dzisiaj odwiedzam podrzędną stacyjkę) ale ponownie nie ma żadnego pociągu, który by mnie "podrzucił" więcej niż 10 km. Decyduję się jednak podjechać te kilka km do Liptovskiego Mikulasa. Czekając na pociąg wcinam więc kolacyjkę i zakładam coś suchego. Pociąg podjeżdża po okolo 30 minutach, ciężko się do niego wgramolić, drzwi wąskie jak w naszych pośpiesznych. Konduktor mnie popędza, i coś tam mruczy po swojemu pod nosem. W Liptowskim Mikulaszu jestem po 15/20 minutach (odległość pokonana pociągiem to około 14 km dzisiejszej trasy, na mapce między 98/99 a 112/113 km). Po wyjściu z pociągu i krótkim posiedzeniu na stacji czuję się trochę lepiej, ubrania podeschły. Jako, że szybko się ściemnia, to za tym miasteczkiem postanawiam szukać jakiejś dziupli na nocleg. Gdy tak penetruję przydrożne "miejscówki" podjeżdża do mnie patrol zawsze wścibskiej słowackiej policji. Pytają co ja tu robię i czego tu szukam o tej porze (akurat przy fajnej miejscówce). Coś tam im ściemniam, że zatrzymałem się na chwilę i jadę dalej do Polski. Oni patrzą na mnie jak na debila (przecież jest prawie 22 a do Polandu z 80 km po górach) i pierdzielą jakieś farmazony o niedźwiedziach. Po kilku minutach się rozjeżdżamy. Moja miejscówka w betonowej rurze jest spalona, bo te mendy mogą jeszcze tędy wracać hehe. Muszę jechać dalej. Odjeżdżam ze 4 km i kładę się w jakiejś większej kępie krzaczorów. Znowu owijam się namiotem. ogólnie nie polecam takiego noclegu bo namiot robi się mokry od środka więc nie jest zbyt komfortową karimato-kołdrą. Spać się da ale nie każdy lubi takie survivalowo-głupkowate legowiska. Ważne, że przestało padać.





Gniotki:

Widok na Sumiac. © stamper


Droga na Kralovą Holę. © stamper


Buszujący w trawie... © stamper


Poranne światło. © stamper


Słowackie klimaty. © stamper


Kto rano wstaje... © stamper


Podjeżdżając na Kralovą Holę... © stamper


Temperatura się podnosi. © stamper


Na Kralovą... © stamper


Widziane z góry. © stamper


Zakrętasy... © stamper


Polskie chipsiki... © stamper


Coraz wyżej. © stamper


Słońce się budzi. © stamper


Cel wyjazdu. © stamper


Przestrzeń. © stamper


Słowackie wioski... © stamper


Miasteczka wśród gór... © stamper


Stefan na tle Tatr... © stamper


Kralova Hola. © stamper


Na Kralovej. © stamper


Na szczycie. © stamper


Wieża przekaźnikowa na Kralovej Holi. © stamper


Zaczynam zjazd... © stamper


Pod tatrami. © stamper


Panorama z Kralovej Holi. © stamper


Zjeżdżam z tej góry... © stamper


Znowu widoczek. © stamper


Panorama... © stamper


Kralova Hola widziana z daleka... © stamper


Słowackie klimaty. © stamper


Tu się pogubiłem... © stamper


Trzeba było popchać... © stamper


Poza szlakiem... © stamper


Fajcenie może zabijat... © stamper


Na przełęczy certowickiej... © stamper


Przełęcz Czertowice (Certowice 1238 m.n.p.m.) we mgle. © stamper


Dane wyjazdu:
112.65 km 4.50 km teren
06:14 h 18.07 km/h:
Maks. pr.:63.19 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2054 m
Kalorie: kcal

Kralova Hola (1948 m.n.p.m.), dzień 0.5...

Czwartek, 12 lipca 2012 · dodano: 24.07.2012 | Komentarze 1

Nie chce mi się pisać za wiele bo i nie ma o czym, nadarzyła się okazja na kilkudniowy wypad więc zebrałem dupę w troki i pojechałem w "świat". Stało się to z 7-dmio godzinnym opóźnieniem (nie dla mnie poranne wstawanie po pracy do 24). Start z Poronina o 16:30, po drodze sporo czasu "zmarnowałem na robienie zdjęć. Gdy zaczęło się ściemniać pożegnałem się z płynną jazdą. Jakoś nie mogłem się skupić na jeździe i robiłem coraz to częstsze przystanki a to na batonika a to znowu zaczynałem się przebierać to znów wymyślałem coś innego aby tylko "ukraść" trochę nocy. Generalnie słowackie asfalty są w lepszej kondycji niż nasze więc mojego "grzebania" nie mogę zrzucić na jakość nawierzchni.

W wielu słowackich wioskach przez które przejeżdżałem praktycznie nie widziałem Słowaków tylko Romów. Mnóstwo ich tam jest, może to przypadek a może po prostu Słowacy w nocy śpią a Romowie się szwendają bez celu i wychodzą na "ploty". Na "nocleg" udałem się o godzinie 2:15 na podjeździe po Kralova Holę. Uciąłem sobie 85 minut drzemania na wysokości 1280 m.n.p.m, zawinięty w namiot, bo nie chciało mi się go rozkładać. Opóźnienie może i wyszło mi na dobre bo dzięki temu na szczycie Kralovej Holi byłem razem z budzącym się nad Tatrami słońcem. W sumie to się zastanawiam czy nie zlepić tego dwudniowego dystansu w jeden bo sumie czy 80 minut drzemki przy temperaturze 5'C w przydrożnym rowie można nazwać snem?



&feature=related

I na koniec kilka gniotków:

Okolice Bukowiny... © stamper


Okolice Bukowiny Tatrzańskiej. © stamper


W stronę granicy... © stamper


Na Słowacji... © stamper


Tatry polsko- słowackie. © stamper


Słowackie przestrzenie... © stamper


Przestrzeń... © stamper


Złota godzina. © stamper


Szeroki kąt... © stamper


Pod Tatrami... © stamper


Horyzontu kres... © stamper


Pasmo Łomnicy. © stamper


Dane wyjazdu:
38.90 km 0.10 km teren
01:58 h 19.78 km/h:
Maks. pr.:36.76 km/h
Temperatura:17.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 65 m
Kalorie: kcal

Odprowadzić Jarosława...

Niedziela, 1 lipca 2012 · dodano: 19.12.2012 | Komentarze 1

Pobudka 20 po 3 rano, szybkie zbieranie gratów i fru na dworzec we Władysławie, wiozłem Jarka sakwy bo mu dzień wcześniej pękła obręcz. Na dworcu byliśmy tuż po 4, mimo to było tam sporo niedobitków wracających do Gdyni, Gdańska po imprezowym wieczorze we Władku.

Po tym jak Jarek wsiadł w pociąg postanowiłem pojechać na Hel, po drodze zatrzymałem się tuż za Władkiem aby pstryknąć kilka fotek wschodzącego słońca:



Wschód słońca © stamper


Stevensior... © stamper


Budzi się dzień © stamper


Falochrony... © stamper


Świat na pomarańczowo i żółto... © stamper


Idzie burza... © stamper


Trochę powylegiwałem się na plaży, miałem nawet zamiar się dłużej zdrzemnąć gdy nagle na horyzoncie pojawiły się czarne okraszone błyskawicami chmury. Zabrałem więc swe dupsko z plaży i udałem pod najbliższy daszek gdzie przesiedziałem przeczekując deszcz z dobrą godzinę po czy ruszyłem dalej. Dojechałem do mierzei helskiej i znowu poszedłem w kimę na plaży. Po 15 minutach drzemki zbudził mnie deszcz i to nie byle jaki tylko nadupcający z impetem. Miałem dość, zarówno niewyspania jak i tej pogody, zawróciłem w połowie trasy na hel z powrotem do Jastrzębiej. Zlało mnie konkretnie, na dodatek w Rozewiu jakiś skurwiel tak mnie obryzgał, że nawet na twarzy miał wodę z kałuży. Normalnie zatłukłbym skurwysyna jakbym go wtedy dorwał. Hel nie osiągnięty ale polskie chamstwo i piekiełko musiało mnie dopaść.

Dane wyjazdu:
89.79 km 24.10 km teren
04:51 h 18.51 km/h:
Maks. pr.:50.60 km/h
Temperatura:29.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:574 m
Kalorie: kcal

Skończyć co niedokończone...

Sobota, 30 czerwca 2012 · dodano: 19.12.2012 | Komentarze 0

Budzę się dosyć wcześnie mimo, że nie spałem od kilkudziesięciu godzin. Szybko zwijam hamak i wertepami kieruję się wciąż na północ. Po kilku kilometrach dojeżdżam do jakiejś wioski gdzie uzupełniam zapasy. Wyglądam chyba nieszczególnie bo miejscowi jakoś dziwnie na mnie patrzą. Wciąż jadę bocznymi drogami, sporo z nich to kocie łby i szutr, dokucza mi dosyć wysoka temperatura. Przed południem jestem w Wejherowie do którego doprowadziły mnie naprawdę fajne serpentynki. Miejscowość robi na mnie bardzo pozytywne wrażenie, jest naprawdę ładna tylko dlaczego jest tam tak duży ruch. Chcę zrobić jakieś zdjęcia ale wszędobylscy ludzie i samochody skutecznie mnie do tego zniechęcają. Uciekam więc stamtąd jak najszybciej. Za miastem czeka mnie dosyć nieoczekiwany podjazd, idzie mi on jak krew z nosa, zmęczenie coraz bardziej się we mnie kumuluję. Aby nie zasnąć gdzieś na drodze wbijam się w piękne lasy Puszczy Darżlubskiej. Przez Leśniewo i Mechowo dojeżdżam do Starzyna gdzie pod kościołem zauważam niepokojące czarne chmury, temperatura spada błyskawicznie, wzmaga się silny wiatr. Postanawiam wydobyć z siebie resztki sił i żwawszym tempem kieruję się w stronę Jastrzębiej Góry.

W miejscowości Tupadły baterie w gps-ie mi padły ;-), więc po raz ostatni na trasie wchodzę do sklepu. Ekspedientka dziwnie na mnie patrzy, nie bardzo wiedziałem o co chodzi, dopiero gdy w Jastrzębiej G. zobaczyłem swoją brudną, spaloną i umęczoną gębę przestałem się dziwić wnikliwym spojrzeniom "obcych". Do Jastrzębiej docieram tuż po 14, szybko znajduję kiermasz na którym pracuje Rudzisko i biorę od niej klucze do mieszkania. Idę się jakoś ogarnąć, wyspać i wykąpać. Około 20 dzwoni do mnie Jarek, że podąża od strony Helu do Jastrzębiej, kilka minut przed 21 wyjeżdżam mu na spotkanie. Gdy go widzę stwierdzam, że wygląda jak śmierć, dowiaduję się od niego, że Bogdan wrócił do Lublina pociągiem z Gdyni (kontuzja achillesa). Jarek nie chce iść na "kwaterę" tylko chce się udać na plażę kontemplować zachód słońca. Kupujemy po 2 browary na łebka i rozwalamy się na plaży. Siedzimy tak i gadamy do 22:30 po czym spadamy do mieszkania. Jarek musi się jeszcze ogarnąć i chociaż cokolwiek wyspać a pociąg z Władysławowa do Lublina ma tuż po 4 rano. Postanawiam mu towarzyszyć z rana, musimy wstać odpowiednio wcześnie ponieważ nie możemy jechać zbyt szybkim tempem ponieważ Jarkowi kilkadziesiąt km przed celem pękła tylna obręcz. Zasypiamy około 24, w głowach szumi nam z niewyspania...

Lepsza mapka i gorsza mapka:





Moja noclegownia © stamper


Trasa rowerowa szarych mnichów © stamper


Pomorskie krajobrazy © stamper


Po szutrze... © stamper


Przydrożny krzyż © stamper


Jarek i jego bryka... © stamper


To już jest koniec... © stamper


Dane wyjazdu:
101.51 km 2.10 km teren
04:34 h 22.23 km/h:
Maks. pr.:49.25 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:277 m
Kalorie: kcal

Początek przygody...

Środa, 27 czerwca 2012 · dodano: 06.12.2012 | Komentarze 0

Trasa:



Do Nałęczowa docieram pociągiem z Krakowa z przesiadką w Kielcach. W pociągu do Kielc trafił mi się strasznie rozgadany konduktor, jak zaczął mi i moim współtowarzyszom z przedziału opowiadać swoje przemyślenia na przeróżne tematy (od polityki przez historię, kulinaria do disco polo) to normalnie nie mógł skończyć, biadolił nam o wszystkim i o niczym z dobre 50 minut. Najchętniej to bym go przegnał bo chciałem się przespać ale jakoś tak nie wypadało mu powiedzieć aby się po prostu zamknął. Z Kielc do Nałęczowa już bez przygód. W Nałęczowie byłem po 14, już przy samym dworcu trochę gubię drogę i mój "skrót wyprowadza mnie na jakieś pole z krzakami po pachy. Postanawiam dojechać do asfaltu i stamtąd już po śladzie z gps-u kierować się w stronę pałacu (muzeum) w Kozłówce.

Dojeżdżam tam około 16, pałac robi na mnie spore wrażenie a jeszcze większe otaczający go ogród po którym dostojnie spacerują pawie. Robię kilka zdjęć, wcinam jakieś kanapki i po 30 kilku minutach jadę dalej w stronę Ostrowa Lubelskiego gdzie mam zamiar sfotografować późno barokowy kościół w którego murach tkwią poniemieckie naboje artyleryjskie. Jadę bocznymi dróżkami, zaliczając okoliczne gminy, ruch na drogach prawie żaden. Do kościółka docieram o 18:30, cykam kilka fotek, słońce ładnie oświetla mury, obserwuję "wmurowane" w elewacje naboje. Dziwne, że kościół nie uległ całkowitemu zniszczeniu po takim ostrzale.

Z ostrowa kieruję się na Uhnin i Dębową kłodę gdzie mam spotkać się z Jarkiem z którym jutro mamy zamiar zrobić rekordową trasę (moja pierwsza w życiu "pińćsetka"). Spotykamy się w Dębowej Kłodzie skąd już razem przez Przewłokę zahaczając o miejscowy sklep dojeżdżamy do rodzinnej miejscowości Jarka (Kolonia Kolano). Na miejscu szybka kąpiel, kolacyjka i zabieramy się za oglądanie półfinału ME. Stawiałem na Portugalię, niestety wygrali Hiszpanie, dogrywka i karne trochę pokrzyżowały nam plan jako takiego wyspania się przed jutrzejszym wypadem. Spałem może 2 godziny o 3 z rana ponownie byłem już w siodle ;-)...

Kilka gniotków z trasy:

Pałac w Kozłówce © stamper


Dumny, jak to zwykle paw... © stamper


Socrealizm... © stamper


Pałac w Kozłówce © stamper


Stevens bikes © stamper


Muzeum Zamoyskich w Kozłówce © stamper


Naboje armatnie w ostrowskim kościele © stamper


Późnobarokowy kościół parafialny Niepokalanego Poczęcia NMP (1755-68) © stamper


Ostrów Lubelski © stamper


Dane wyjazdu:
100.57 km 0.00 km teren
05:18 h 18.98 km/h:
Maks. pr.:44.80 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:207 m
Kalorie: kcal

Powrót z Ukrainy, czyli kilkadzisiąt godzin w pociągu i nocny, rowerowy przejazd na trasie Lwów -Przemyśl

Sobota, 2 października 2010 · dodano: 13.10.2010 | Komentarze 0

Nie będę pisał tu za wiele, bo teraz mi się nie chce i nie ma jakoś weny na dłuższe poematy a chcę zakończyć już opis tej wycieczki na bikestats.

Do Lwowa z Kijowa przyjechaliśmy o 21:40, ostatni pociąg do polskiej granicy uciekł nam 20 minut przed naszym przyjazdem. Mieliśmy więc dwa wyjścia, albo jakoś przebimbać noc we Lwowie, podziwiając tamtejsze iluminacje świetlne (pomysł Jarka) albo jechać rowerami do Polski i starać się zdążyć na poranny pociąg do Lublina (Marta z Jarkiem) i Krakowa (ja). Jarek został przegłosowany, więc mieliśmy powtórkę z rozrywki (dzień pierwszy wyjazdu się kłania), tylko, że w drugą stronę. Na dworcu we Lwowie trochę się posililiśmy tamtejszymi hot-dogami (ja zjadłem ich aż 4) po czym około 22:30 wyruszyliśmy w stronę Polskiej granicy.

Oczywiście nie mogło się obyć bez przygód. Na jakimś 35 km złapałem kapcia, zmieniłem szybko dętkę, niestety nie sprawdziłem opony w której tkwił kolec, tak więc załatwiłem sobie kolejną dętkę, moją ostatnią sprawną. Jarek pożyczył mi swojej, którą również przebiłem za jakieś 7-8 km. Zaczynała mnie już brać z tego powodu kurwica, no bo ile razy można łapać kapcia i to na przód. Dziura okazała się niewielka, oddałem więc Marcie sakwy które miałem na przodzie i postanowiłem nie łatać tej dziury (nie mieliśmy już dętek) tylko stale ją dopompowywać. Jarek z Martą jechali więc swoim tempem, a ja co 4-5 km pompowałem przednie koło i tak przez kolejne 45 km. Musiałem ich oczywiście nieźle gonić ale jakoś dawałem radę dmuchać co kilkanaście minut do 4 atmosfer (biceps jakoś mi nie urósł od tego).

Ostatnie km przed już nam się sporo dłużyły, jazda nocna zaczynała nas męczyć a mnie coraz bardziej wnerwiało to koło. W końcu po pokonaniu ponad 80 km dotarliśmy do granicy. Z urzędu celnego wyskoczył wielki zdziwiony Ukrainiec, z pytaniem co my tu robimy i czego chcemy. Ja zacząłem się śmiać mówiąc, że chcemy przekroczyć granicę. On zapytał się po co? Heheh, ja na to, że po to aby się dostać do domu. Dialog był ogólnie dosyć głupkowaty, nie ma co go więcej przytaczać. Tak więc po krótkiej, dziwacznej wymianie zdań wpuszczono nas do Polski. Polscy celnicy kazali nam pokazać co mamy w sakwach, chyba byli trochę zdziwieni widząc nas na rowerach tuż przed 4 rano.

Na pociąg nie zdążyliśmy, spóźniliśmy się około 2/3 minut. Pojechaliśmy godzinę później. Z Martą i Jarkiem rozstaliśmy się w Przeworsku (o mało nie przegapili stacji bo konduktor ich okłamał co do czasu przyjazdu pociągu). Ja tym pociągiem dojechałem do Rzeszowa, tam zaraz miałem przesiadkę do Tarnowa, gdzie koczowałem ze 2.5 godziny bo jeden pociąg nie kursował w weekendy, drugi nie przyjechał z nieznanych mi przyczyn. Miał oznaczenie 81, na tablicy ogłoszeń nie było wyjaśnione co to oznacza. No cóż taka jest polska kolejowa rzeczywistość. W Krakowie byłem tuż po 13. Trochę niewyspany, ale bardzo zadowolony z odbytej wyprawy. Mimo, że sporo miejsc nie udało nam się tym razem zobaczyć na Krymie (będę miął po co tam wrócić za kilka lat), wycieczka była naprawdę fajna, był to chyba mój najlepszy rowerowy wypad w tym roku.

Marta, Jarek, bardzo dziękuję Wam za ten wspólny wyjazd, bardzo miło mi się z Wami jeździło. Mam nadzieję, że w przyszłym roku również uda nam się coś wspólnie wykręcić.

Wyżej podane km to jakieś 83 km po ziemi ukraińskiej, jakieś 12.5 na trasie Medyka - dworzec w Przemyślu, reszta to jazda w okolicy dworca w Tarnowie, oraz dojazd z krakowskiego dworca do mojej krakowskiej hacjendy (bardzo chciałem dokręcić do setki ;-).

Większość dystansu została pokonana 3 października, jednakże przypisuję, ją do dnia 2 października, ponieważ wtedy właśnie zaczęliśmy jechać ;-).

Dworzec kolejowy w Kijowie. © stamper


Primiskij wokzał, Kijów. © stamper


Torowisko, Zdolbuniv. © stamper


Cerkiew, Zdolbuniv. © stamper


Dworzec kolejowy we Lwowie nocą. © stamper


Dane wyjazdu:
7.18 km 0.00 km teren
00:21 h 20.51 km/h:
Maks. pr.:28.90 km/h
Temperatura:23.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 51 m
Kalorie: kcal

Symferopol.

Piątek, 1 października 2010 · dodano: 10.10.2010 | Komentarze 1

Nocne koczowanie pod dworcem w Bakczysaraju dało się nam troszkę we znaki, ja się w sumie nawet przez te 2.5 godziny wyspałem. Kot który co chwilę do mnie przychodził i spał na moich kolanach spełnił swoją funkcję jako kołderka. Ciepłota tego miłego sierściucha dobrze wpłynęła na moje kolana. Trochę bolała mnie za to dupa od tego spania na siedząco ale generalnie nie było źle. Wnerwiał mnie co prawda jeden żul, który cały czas się koło nas kręcił i sępił jakieś drobne (których oczywiście nie dostał) ale udawało się go spławić.

Za pociąg relacji Bakczysaraj-Symferopol zapłaciłem jedynie 22 hrywny i to za trzy osoby z rowerami. Z wejściem do pociągu było trochę komedii, ponieważ aby dostać się do tej elektriczki pasażerowie musieli przejść przez inny pociąg który zagradzał dojście do właściwego peronu. Nigdy czegoś takiego nie widziałem ale poszło to dosyć sprawnie. My oczywiście ze swoimi rowerami nie przeciskaliśmy się w ten sposób, tylko musieliśmy objechać "kolejową zaporę" relacji Symferopol-Sewastopol, która stała nam na drodze. Jadąc tak po torowisku złapałem kolejnego kapcia w przednim kole. Takie to już moje szczęście.

Pod dworcem w Symferopolu wymieniłem dętkę i ruszyliśmy do mieszkania Eugenii u której mieliśmy być wczoraj wieczorem ale nie zdążyliśmy na żaden pociąg z Bakczysaraju do Symferopola (w sumie to nic w tym dziwnego bo dotarliśmy tam około 2 w nocy ;-). Dziewczyna ugościła nas po królewsku kurczakiem z ziemniaczkami i bardzo dobrą surówką, mogliśmy też wziąć prysznic i trochę się ogarnąć. Gienka zrobiła nam też obiecane portrety, mnie i Jarka sfotografowała jako takich niezłych brudasów, Marta załapała się na sesję już po kąpieli.

Od Gieni wyszliśmy około 11, bo pociąg mieliśmy o 13:12. Niby czasu sporo ale jak zobaczyliśmy dworcowe kolejki w Symferopolu to się przeraziliśmy. Gdy już jakoś dopchaliśmy się do okienka biletowego(wcześniej musiałem się trochę pospierać z pewną straszliwie rozgadaną kobietą, która próbowała mnie wypchnąć z kolejki) okazało się, że wszystkie bilety na pociąg bezpośredni z Symferopola do Lwowa są już wykupione. Spróbowaliśmy zakupić bilet z przesiadką w Kijowie, niestety również nie udało się zakupić biletów tak abyśmy siedzieli obok siebie. Wtedy Gienia wymyśliła, że może da się takowe bilety zakupić u konika. Całe szczęście, że z nami poszła bo sporo nam pomogła. Jakoś wytargowała bilety przez Kijów, wyszło nam w sumie troszkę drożej ale siedzieliśmy niedaleko siebie. Tym razem jechaliśmy niby w wagonie niższej rangi (płackarta), mimo to jechało mi się bardzo komfortowo.

Aha zapomniałbym, opiekun wagonu nie bardzo chciał nas wpuścić z porozkręcanymi rowerami do pociągu, ponieważ nie mieliśmy ich zapakowanych w torby. Ciężko się z nim było dogadać (Gienka już poszła), że nie mamy już możliwości zakupić takich toreb bagażowych. Mieliśmy więc "niewielki" problem, bo pociąg za chwilę odjeżdżał. Z pomocą przyszli nam młodzi Ukraińcy, którzy po angielsku powiedzieli nam, że na Ukrainie nie ma rzeczy niemożliwych i należy przekupić opiekuna wagonu. Tak też zrobiliśmy. Wziąłem od Jarka 50 hrywien i pytam się za jaką kwotę wpuści nas bez tych cholernych toreb. Mówi, że za 80 na co ja w śmiech i mówię, że tyle nie mam, on schodzi do 60, również się nie zgadzam, mówię, że jesteśmy z Polski i nie mamy za dużo pieniędzy. Teraz z kolei on się zaczął śmiać, kiwnął głową pojednawczo i schował 50-tkę do kieszeni. Tak więc w końcu udało się załadować do wagonu. Tym razem aby zamocować rowery na półce i na jednym z siedzeń musiałem się nieźle nagimnastykować. Dwoje młodych Ukraińców, chłopak z dziewczyną, (dziewczyna była pomocna, dawała dobre rady ;-) nad którymi mocowałem nasze graty spoglądała na moje małpie wygibasy dosyć nieufnie. W końcu jednak mi się udało i mogłem wreszcie spocząć na swojej górnej pryczy... Czekało nas ponownie 20 kilka godzin jazdy.

Ulica Kurchatova, Symferopol. © stamper