Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi stamper vel kudłaty ze wschodniej roztoczańskiej wygwizdówki. Obecnie pomieszkuje sobie w bardzo zadymionej mieścinie, którą tubylcy zwą Krakowem. Wspólnie z Bikestats ma przejechane zaledwie 54489.15 kilometrów w tym 1132.07 w jakimś tam terenie. Mógłby jeździć więcej ale za dużo czasu marnuje na tego beznadziejnego bikestatowego bloga i inne internetowe dziadostwa. Na dziś większą radość sprawiają mu zagraniczne eskapady i w przyszłych latach będzie się starał powolutku, z sakwami eksplorować coraz to nowe obce terytoria. Jeździ sobie z bardzo małą prędkością średnią, coś około 19.92 km/h. Od czasu do czasu bywa obładowany sakwami jak wół (taką jazdę lubi najbardziej) i wcale się tym nie chwali, bo i nie ma czym.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy stamper.bikestats.pl
Flagolicznik zamontowałem w drugiej połowie września 2010 roku. Free counters!
Wpisy archiwalne w kategorii

Sakwiarstwo

Dystans całkowity:11681.78 km (w terenie 475.07 km; 4.07%)
Czas w ruchu:596:54
Średnia prędkość:19.57 km/h
Maksymalna prędkość:73.60 km/h
Suma podjazdów:73957 m
Liczba aktywności:91
Średnio na aktywność:128.37 km i 6h 33m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
102.41 km 2.10 km teren
04:47 h 21.41 km/h:
Maks. pr.:53.09 km/h
Temperatura:21.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Praca plus po żelastwo...

Poniedziałek, 10 czerwca 2013 · dodano: 20.06.2013 | Komentarze 0

Burzowo... Od brata przywiozłem ponad 30 kg żelastwa, mimo to średnia dosyć dobra.

Dane wyjazdu:
137.70 km 3.70 km teren
06:16 h 21.97 km/h:
Maks. pr.:50.10 km/h
Temperatura:1.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:461 m
Kalorie: kcal

Pogodowy koszmarek...

Wtorek, 9 kwietnia 2013 · dodano: 15.04.2013 | Komentarze 0

Powrót z Roztocza, 40 km w śnieżycy, 60 km w deszczu, 20 km walcząc z tirami i dziurami na krajowej 9-tce oraz kilka km błądzenia po błocie w poszukiwaniu "legalnego przejazdu" przez nowo budowaną 4-kę (na pierdzielonym bikemapie normalnie widniała droga). Spóźniłem się przez to błądzenia na jeden pociąg, całe szczęście, że zdążyłem na drugi, który jechał 30 minut później.

Pogoda koszmarna, miałem na sobie halówki i szmaciane rękawiczki. Wszystko mi przemokło, kopyta najbardziej. Jakoś się doturlałem, dobrze że wiatr tym razem sprzyjał. Za to sakwy miałem kilka kg cięższe dzięki "wałówce" jaką dostałem z domu. Pogoda nie zachęcała do zdjęć. Głównym celem tego przejazdu była gmina Kamień (ostatnia niezaliczona w tych okolicach), którą zahaczyłem w miejscowości Łowisko. Jak na prawdziwe łowisko przystało natrafiłem w nim na dziczyznę ;-).

Na 20 km, w śnieżycy, termometr pokazywał mi 0.4'C, pod Rzeszowem wyszło słońce i zrobiło się około 8 stopni na plusie, szkoda że tak późno...



Mapka, bez krakowskiego dojazdu z dworca:




Sarny, Łowisko, gmina Kamień © stamper


Anarchistyczne Łowisko © stamper


Kościół w Górnie © stamper


Świlcza, torowisko... © stamper


Dane wyjazdu:
219.99 km 4.50 km teren
10:53 h 20.21 km/h:
Maks. pr.:55.18 km/h
Temperatura:3.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:984 m
Kalorie: kcal

Tranzytem czyli: świętokrzyskie-podkarpackie-lubelskie...

Niedziela, 7 kwietnia 2013 · dodano: 14.04.2013 | Komentarze 5

Miałem sprawę do załatwienia na Roztoczu, więc trzeba było się tam kulnąć mimo, że za oknem wciąż zima. Wymyśliłem sobie, że pojadę trochę niestandardowo, bo najpierw przetransportuję się pociągiem pod Kielce a stamtąd już śmignę rowerkiem. Przy okazji nawet bez większego kluczenia wyłapię sporo nowych gmin.

Pociąg miałem o 7:00 co dla mnie jest porą zabójczą, spałem może ze 4 godziny, na dworzec wpadłem tuż przed odjazdem. Bilet musiałem kupić u konduktora za co niestety sowicie mnie skasował. Jak to zwykle w ostatnim wagonie towarzystwo miałem rubaszno-pijacko-papieroskowe. Panowie wracali z nocnej zmiany, musieli się więc odstresować po pracy ;-p. Ostatni z nich wysiadł chyba w Sędziszowie. Ja miałem się trochę przespać w pociągu, niestety dzięki nowym kolegom mi się to nie powiodło ;-p.

W Sitkówce Nowiny jestem jakoś 9:15 czyli zgodnie z planem, już na samym początku wypatruję sobie "skrót". Oczywiście asfalt zaraz się skończył i czekał mnie ponad kilometr błotnej brei w dodatku pod górkę, kulałem się tym bagienkiem 9/10 km/h, myśląc tylko aby nie ugrząźć w tym syfie. Dalej jadę obrzeżami Kielc, wszędzie dziura na dziurze. Wjazd (dla mnie wyjazd) do miasta wygląda tak:

Rozkopany wjazd do Kielc © stamper


Za Sukowem wjeżdżam na drogę wojewódzką nr. 764, wiatr od samego startu mam przeciwny, nie jest może zbyt mocny ale daje mi się we znaki. Jedzie mi się źle, mam niezłego lenia, choć pogoda jak na razie dopisuje, na dodatek boli mnie żołądek (pewnie od tego rannego wstawania ;-p). Od czasu do czasu prześwituje słońce, temperatura oscyluje około 5 stopni na plusie. Przez Daleszyce przelatuję bez zatrzymywania, za Cisowem odbijam w boczne drogi. Od razu pojawia się śnieg na drogach. Przez Nową Hutę i Nową Hutę - Podgórze (!) cisnę dalej na wschód. Pagórki robią się coraz większe. Gdzieś w Starej Zbelutce osiągam najwyższy punkt wycieczki. Ze Starej Zbelutki śmigam w dół do Nowej Zbelutki, położonej około 100 metrów niżej. Tuż za tą wioską odbijam w jakąś wąską boczną dróżkę. Asfalt szybko znika i pojawiają się śnieżne wertepy, jest niesamowicie grząsko a przy okazji nieźle pod górkę. Na około 2 km podjechałem ze 100 metrów pionie, gdyby to był asfalt to byłoby spoko, niestety był tam tylko grząski, mokry śnieg. Błoto zalepia mi koła, ślizgam się jak diabli. Jakieś 70/80 metrów muszę podprowadzać bo koła nie trzymają się drogi. Po ponad 3 km męczarni (moja i tak nędzna średnia spadła mi o około 2 km/h) wreszcie wbijam na gładziutki asfalt. Uff co za ulga myślę sobie, a przy okazji klnę na siebie, dlaczego mnie zawsze musi ciągnąć do dróg na których diabeł mówi dobranoc...

Na rozdrożu © stamper


Świętokrzyskie pagórki © stamper


Śnieżne wertepki © stamper


Opłotkami przez Ceber, Gorzków, Szczeglice dojeżdżam do Klimontowa (dosyć ładna miejscowość). Zatrzymuję się tam na chwilę pod kościołem, pstrykam kilka zdjęć i po kilkunastu minutach jadę dalej. Za Klimontowem droga się pogarsza, pełno na niej dziur, za to na poboczu jest coraz mniej śniegu, dookoła pełno sadów. Na 80 km wcinam 2 buły i czekoladę, zapijam pepsi i kulam się dalej.

Okolice wioski Cerber © stamper


Klimontów - kościół św. Józefa © stamper


Za Koprzywnicą kieruje się na prom w Ciszycy, droga jest masakrycznie dziurawa, przypomina mi się ukraińskie Zakarpacie. Jadę więc sobie powoli zygzakiem, śniegu już praktycznie nie widać wzdłuż drogi. Na promie jestem około 15:40. Po 8 minutach jestem już na drugim brzegu Wisły. Po blisko 100 km opuszczam też świętokrzyskie aby następne ponad 70 km pokonać już po województwie podkarpackim. Z Tarnobrzegu do Stalowej Woli jadę drogą nr 871. Ruch robi się większy, droga jest jednak przyzwoita. Obwodnica Grębowa to w ogóle bajka, bardzo dobry asfalt i szerokie pobocze dla rowerów:

Tak powinna wyglądać każda droga wojewódzka... © stamper


Rozlewiska... © stamper


Jadąc tą droga zacząłem się rozglądać za jakimś smarem walającym się po poboczu, ponieważ łańcuch po wcześniejszych wertepach zaczął mi już trochę rzęzić, co zawsze bardzo mnie irytuje. Jak na złość, po rowach walały się same butelki plastikowe po napojach i puszki po piwie. Smar (płyn do chłodnic) znajduję dopiero na granicy Stalowej Woli i Niska.

W Nisku odbijam, na Zarzecze, robię fotę na Sanie i żwawszym tempem kieruje się w stronę lubelskiego. Jadę przez zabawne wioski, Kurzynę Małą, Średnią i Wielką, wioski te mieszają się ze sobą, znak Kurzyna Średnia pojawia się chyba ze 3 razy. Powoli robi się ciemno. Na około 160 km znowu wcinam 2 buły i coś słodkiego. Wiatr ustał, więc zdecydowanie szybszym tempem podążam na wschód. Ruch znikomy. Po 170 kilku km w końcu wjeżdżam do lubelskiego, robi się już kompletnie ciemno. Mimo to miejscami jadę długo powyżej 30 km/h, trochę to śmieszne ale dopiero teraz zachciało mi się kręcić. Może dlatego, że zrobiło się zacznie zimniej, temperatura spadła do -4'C.

Wiosenny San © stamper


Zachód słońca © stamper


Ostatnie 35 km to dobrze znane mi już tereny, w powiecie biłgorajskim leży zdecydowanie więcej śniegu niż na Podkarpaciu. Przed Starym Lipowcem trafiam na koleiny pośniegowe. W Aleksandrowie wbijam na drogę wojewódzką, przez tą jedną z najdłuższych wiosek w Polsce jedzie mi się całkiem sprawnie. Masakra za to czeka na mnie w lasach puszczy solskiej, moja rodzinna gmina Józefów ma niestety fatalne drogi. Klnę pod nosem na coraz to nowe dziury, które zaliczam w całkowitej już w ciemnicy. W domu jestem o 22, 220 km za mną, praktycznie całość pod wiatr, dopiero wieczorem ucichło. Ogólnie jechało mi się tak sobie, do końca "walczyłem" aby wyciągnąć średnią 20 km/h ;-p. Bez sakw może byłoby ciut lepiej, ale ja nie umiem bez nich jeździć, te kilka km wertepów również dały mi się we znaki. Ważne, że udało mi się wykręcić już drugą tegoroczną dwusetkę i to w z decydowanie jeszcze zimowych warunkach.

Zaliczyłem 17 nowych gmin, 11 w województwie świętokrzyskim i 6 w podkarpackim.


A tutaj coś dla licznikowych onanistów:

Prezent dla licznikowych onanistów © stamper




Mapka na bikeroutetoaster oraz na bikemap.net:



Dane wyjazdu:
90.09 km 11.20 km teren
05:03 h 17.84 km/h:
Maks. pr.:58.94 km/h
Temperatura:-6.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:806 m
Kalorie: kcal

Rzeszów - Czarna Tarnowska...

Poniedziałek, 25 marca 2013 · dodano: 30.03.2013 | Komentarze 5

Powrót z Rzeszowa, 29 km przejechane z Adapterem reszta samotnie. Ciut cieplej niż dzień wcześniej (-6'C). Trasa za to trochę trudniejsza, od 20 km sporo podjazdów na których było dużo śniegu, na zjazdach również nie mogłem się rozpędzić, szczególnie podczas zjazdu do Głębiczyny (z 470 m na jakieś 220) musiałem się mocno asekurować kopytkiem. Kilka razy zmieniałem trasę, przez co wyjazd ciut mi się wydłużył. Na pociąg w Czarnej Tarnowskiej zdążyłem idealnie, na stacji czekałem może z 7/8 minut. Na takie drogi przydałyby się wintery ale na plus tour też jakoś dałem radę. Ogólnie był to bardzo miły dwudniowy wypad. Wreszcie wyrwałem się z miasta i przy okazji z Małopolski. Spotkałem się ze znajomi oraz wpadły nowe gminy do kolekcji. Dziś tez przygarnąłem dwie: Iwierzyce i Pilzno. Podkarpacie mam już całkiem nieźle spenetrowane.





Kierunek Zgłobień © stamper


Stefan Włóczykij © stamper


Na szlaku... © stamper


Miedzą przed siebie © stamper


Widoczek z "przełęczy". © stamper


Zaczyna się zjazd © stamper


Dane wyjazdu:
120.53 km 15.70 km teren
06:58 h 17.30 km/h:
Maks. pr.:54.10 km/h
Temperatura:-12.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:409 m
Kalorie: kcal

Podkarpackie gminobranie...

Niedziela, 24 marca 2013 · dodano: 28.03.2013 | Komentarze 1

Wypad z Adapterem w piękną mroźną niedzielę. Trochę pokluczyliśmy abym pozalepiał sobie dziury na zaliczgmine.pl. Pogadaliśmy, ponarzekaliśmy, pozachwycaliśmy się odludnymi przysiółkami i poturlaliśmy powolutku bocznymi drogami. Wyszło sporo terenu, raz źle pojechaliśmy (a mówiłem aby trzymać się "śladu" i przetargać rower po lesie ;-p) i wpakowaliśmy się w niezłe zmrożone bagno. Koła nam zamarzły, trzeba było je skopać, stłuc i poodkręcać aby w ogóle zaczęły się kręcić. Generalnie bardzo fajny, miły wypad, bez napinania z dużą ilością rzadko uczęszczanych szlaków. Po zmroku było -12'C, mimo to super się jechało. Zresztą z Adapterem zawsze jeździ mi się świetnie.

Do wymiany mam środkowy blat, kaseta i łańcuch z innych zestawów jakoś się zgryzły. Na jedynce i trójce z przodu jest w miarę okej, na dwójce padaczka, zresztą na tym mrozie i tak nic nie działało poprawnie. Nie dało się przycisnąć. W ogóle wypadałoby powymieniać jeszcze linki i pancerze ale wciąż czekam aż ten biały syf zniknie ze szlaków.

Zaliczone nowe gminy:
* Małopolska (1): Lisia góra,
* Podkarpacie (7): Czarna, Dębica - obszar wiejski i miejski, Ostrów, Głogów Małopolski, Świlcza, Żyraków.



Mapka: plus dojazd na dworzec w Krk.



Wjeżdżamy w las © stamper


A droga prosta jest... © stamper


Adapter foci © stamper


Boczne drogi © stamper


Przed Dębicą © stamper


Wzdłuż autostrady © stamper


Ninjowy Adapter © stamper


Dane wyjazdu:
277.23 km 12.70 km teren
12:38 h 21.94 km/h:
Maks. pr.:61.53 km/h
Temperatura:13.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1409 m
Kalorie: kcal

4 województwa...

Środa, 6 marca 2013 · dodano: 26.03.2013 | Komentarze 10

Trafiła się rewelacyjna pogoda i dzień wolny, więc pojechałem. Ciut dalej niż początkowo było w planach, ale dzięki temu wpadło trochę więcej gmin. Towarzyszył mi: Tomek. Mieliśmy ruszyć trochę przed 8, ale Tomek trochę się grzebał, więc wyjechałem mu naprzeciw i z małym poślizgiem w końcu ruszyliśmy na północ.

Powybierałem raczej boczne drogi i trasę pokierowałem tak, aby po raz drugi za jednym "machnięciem" kręcić po 4 województwach. Poprzednio była to trochę dłuższa trasa, ale pora roku również zrobiła swoje. Trasę wklepałem spontanicznie (z rana), ale tak aby zaliczyć po drodze jak najwięcej gmin. Nawet się udało, choć jestem trochę zły, bo została mi jedna dziura (gmina Irządze). Chapnę ją kiedy indziej, gdy będę połykał jakieś śląskie gminy.

Wiatr od początku dosyć nam sprzyjał, ale jechało nam się tak sobie, bo Tomkowi ciagle coś nie grało w rowerze, coś mu tam odpadało, piszczało i trzeszczało. A że chłopak lubi porządek, więc co chwilę starał się to wyregulować. Po 10 przestajemy się już tak często zatrzymywać i staramy się trochę przycisnąć, bo czasu szkoda, a w głowach rodzą się nam majaki, czy by przypadkiem nie machnąć 350 km. Gdzieś za Gołczą zatrzymujemy się na krótki postój aby coś zjeść. Gdy siedzieliśmy sobie na przystanku przypętał się do nas jakiś psiak - nakarmiłem go bułką z kiełbasą, a on w zamian "poczęstował" moje spodnie błotem z pola. Bidulek biegł chwilę za nami, ale dosyć szybko mu zwialiśmy na zjeździe.

Za Jelczą wjeżdżamy w woj. śląskie. Tablicy nie ma, więc się nie zatrzymujemy. Zaliczamy gminę Żarnowiec, wpadamy na chwilę do świętokrzyskiego (gmina Słupia), by ponownie zawitać do śląskiego (gmina Szczekociny) - niebo wciąż bez żadnej chmurki. Za Szczekocinami tłuczemy się sporo po lasach (ach te google maps), sporo w nich błota. Mnie jakoś udaje się jechać na trekingu, za to Tomek na kolarce musi miejscami maszerować z buta. Zmieniam trochę trasę i raz po raz przeskakujemy z województwa śląskiego w świętokrzyskie i z powrotem. Naszym głównym celem było jednak dojechać do łódzkiego, co udało nam się w końcu po 140 km. Dotarliśmy do wsi Małuszyn, wcześniej przekraczając "most graniczny" na Pilicy. Łódzkie zaliczone (zrobiliśmy po nim z 600 metrów). Powoli robi się ciemno, więc najwyższa pora wracać.

W ostatnich promieniach słońca staramy się trochę przycisnąć, wiatr już nie pomaga, robi się coraz zimniej, a do domu daleko. Na dodatek tuż przed Włoszczową Tomkowi rozsypuje się tylna przerzutka. Gubimy śrubki od kółeczek wózka i po ciemku staramy się co nieco zadziałać. Rozpakowuję swój niezbędnik i jakoś udaje mi się coś wymodzić. Mam tylko przydługie śrubki, więc Tomek nie może zmieniać na dwa najlżejsze biegi bo wózek wkręci mu się w szprychy. Zeszło nam z tym trochę ponad godzinę, łapy nam zmarzły, po raz kolejny przekonałem się, że spinki Srama nadają się co najwyżej do dupy. Wipperman albo KMC, jak Sram to bez kombinerek się nie obejdzie ;-/.

Postanawiamy się nie wygłupiać i trochę skracamy trasę, muszę trochę więcej nawigować, bo po drodze mijamy sporo bocznych rozjazdów, trochę nas to spowalnia, ale jakoś docieramy do Sędziszowa (postój na uzupełnienie zapasów), skąd dalej bocznymi drogami kierujemy się na Miechów. Jest już po 22, w Miechowie jesteśmy po północy, robimy sobie krótka przerwę, podczas której dosiada się do nas jakiś starszy "Żulian", częstuję go kanapką z kiełbasą i pomidorem i po kilkunastu minutach ruszamy 7-mką w stronę Krakowa. Droga ma dosyć szerokie pobocze i jest na niej znikomy ruch o tej porze. Mnie jednak coraz bardziej męczą, co chwilę pojawiające się hopki. Jestem już trochę zmęczony, Tomek coraz bardziej mi ucieka, mój około 10 kg nadbagaż (rower i rzeczy) też daje o sobie znać, a może Tomek po prostu mści się za ten piachy, które zafundowałem mu wcześniej ;-p. On też nie ma lekko, musi brać poszczególne górki z rozpędu mając tylko dwurzędową korbę i nie wszystkie działające przełożenia. Nie staram się go gonić, jadę swoim tempem. Trochę po 2 w nocy wjeżdżamy w granice Krakowa, Tomek podprowadza mnie ze 2 km, a ostatni odcinek śmigam już sam. Miasto puściuteńkie o tej porze, wreszcie tuż przed 3 docieram do domu. Trochę nam się ten wypad przedłużył, ale warto było. Pogoda wykorzystana idealnie. Rano trzeba było wstać do roboty ;-(.

Zaliczone nowe gminy (13):
*małopolskie (4): Gołcza, Charsznica, Kozłów, Książ Wielki,
*śląskie (2): Żarnowiec, Szczekociny,
*świętokrzyskie (6): Słupia, Secemin, Sędziszów, Radków, Maskorzew, Włoszczowa,
*łódzkie (1): Żytno.

Tak w ogóle była to moja jak do tej pory trzecia co do długości trasa w życiu.



Lepsza Mapka na Bikeroutetoaster i kijowy bikemap.net




Psi towarzysz... © stamper



W malowniczym otoczeniu © stamper



Polny krajobraz © stamper



U wrót świętokrzyskiego... © stamper



Mała przerwa... © stamper



Worek na szlaku © stamper


Leśne ścieżki © stamper


Gdzie to było? © stamper


Droga wzdłuż torów © stamper


Worek kontra kałuża © stamper



Województwo łódzkie wita © stamper


Dane wyjazdu:
109.63 km 6.70 km teren
05:27 h 20.12 km/h:
Maks. pr.:37.54 km/h
Temperatura:1.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:209 m
Kalorie: kcal

Klapa...

Wtorek, 29 stycznia 2013 · dodano: 30.01.2013 | Komentarze 3

Puszcza Niepołomicka. © stamper



Bikeroutetoaster

Bikemap:



Wycieczka od samego startu była skazana na niepowodzenie. Po pierwsze miałem wyjechać koło 10, a wyjechałem o 14:40. Pierwotnie to miałem wyjechać nawet przed 7, ale jak się człowiek kładzie o 5 rano, to raczej na 7 się nie zbierze ;-p. Moim nieprzejednanym wrogiem jest internet, jak z rana załączę neta to nie ma bata, abym się szybko zerwał do czegokolwiek. Gdy już w końcu zebrałem się na ten rower po dodatkowej godzinie łażenia w kółko, to zaczęło padać na całego (o 10 było jeszcze słońce ;-(). No nic, załączyłem gps-a, założyłem kurtkę przeciwdeszczową i powiedziałem sobie, że jadę, a dokąd dojadę to sam nie wiem.

Przejazd przez Kraków koszmarny, akurat zaczynały się poważne korki, na Rybitwach raz jadę 3-pasmówką, raz brejo-ścieżką. Jedzie się kiszkowato po obu nawierzchniach. Gdy po 13 km wyjeżdżam poza miasto od razu dostałem wiatr w żagle. Prędkość podskoczyła do około 30 km/h, co wcale nie jest takie łatwe, jadąc z sakwami i na grubych laćkach, w tym jednej z kolcami. Do Niepołomic dojeżdżam naprawdę sprawnie. Chwilę się waham, czy zatrzymać się na jakąś fotę pod zamkiem, ale szybko rezygnuję z tego pomysłu. Szkoda czasu na ten zamek, byłem tu przecież sporo razy i nie raz jeszcze pewnie zawitam. Kieruję się w stronę puszczy niepołomickiej. Na trakcie królewskim droga od razu staje się dużo mniej przejezdna. Błoto pośniegowe, muldy lodu, zacinający deszcz i zadziwiająco duży ruch. Zatrzymuję się na chwilę, aby pstryknąć jakiekolwiek zdjęcie, jem podwójnego snickersa i po chwili jadę dalej. Na najbliższej krzyżówce decyduję się nie jechać dalej przez zlodowaciałą puszczę. Skręcam na drogę nr 964.

Na drodze wojewódzkiej od razu przyśpieszam, przez jakieś 7 km trzymam tempo powyżej 30 km/h jedzie się świetnie. Niestety - nic, co dobre nie może trwać za długo, więc ponownie zaczyna padać i to coraz mocniej. Zrobiło się też całkiem ciemno. Na dodatek asfalt jest coraz gorszy, morale spada, robię się też głodny. W Szczurowej wbijam się w niezłą dziurę, mimo, że od kilku km jadę dodatkowo z czołówką. Zaczynam rozglądać się za jakimś przystankiem, aby coś zjeść. Jak na złość w tym miejscu trafiam na jakieś 6 km lasów. Ciemno jak w dupie, łapy mi zamarzają i deszcz sieka mnie po twarzy, na dodatek coraz bardziej dokucza mi lewe kolano. Powoli zaczynam wietrzyć spisek, że ta noga zawsze daje o sobie znać, jak mam w planach coś około 200 km. Jak mam zamiar zrobić około 100, to daje radę, jak mam wykręcić coś więcej, to wysiada już po 60/70 km, paranoja jakaś.

W końcu znajduję jakąś budę na poboczu, prawą ręką ledwo mogę ruszać tak mi zdrętwiała (nie chciało mi się zatrzymywać w lesie, aby zmienić rękawiczki), czuję się wypompowany. Morale mam do bani, humor trochę poprawiam sobie kanapką z kiełbasą, którą później dodatkowo zagryzam czekoladą wedla i zapijam tanim energetykiem z żabki. Nie ma to jak zdrowe żarcie. Siedzę na tym przystanku ze 25 minut, ubieram jeszcze jedną bluzę i postanawiam, że olewam to, spadam na pociąg. Decyduję się zawrócić kilkaset metrów i wbić na boczne drogi. To był oczywiście błąd, ale, że jestem uparty jak osioł (albo i bardziej), to jadę dalej tą "skrótową", strasznie oblodzona drogą. Pełno na niej kałuż i lodu, na dodatek jakiś debil schlapał mnie całego przy wyprzedzaniu.

W Radłowie zaczyna mi odtajać prawa dłoń, co jak zwykle w takich sytuacjach powoduje dosyć spory ból. Chwilę więc czekam i zastanawiam się, jak jechać - oczywiście znowu wybieram wertepy, jeszcze bardziej oblodzone niż poprzednie i następne 5 km jadę po kompletnej szklance. Masakra, turlam się po 15 km/h. Gdy mnie coś wymija bądź, wyprzedza to zwalniam do 10 km/h. Droga wyraźnie poprawia się w Bielczy, skąd mam już niewiele km do Brzeska. W Sterkowcu obczajam pociągi, została mi jedna osobówka, która ma niby jechać za 30 minut, aby nie czekać bezczynnie, postanawiam podjechać do samego Brzeska i tam wsiąść do parowozu. Pozostało mi jakieś 7 km i 40 minut czasu, więc zbytnio się nie spinam, mimo to noga boli coraz bardziej, deszcz również nie daje za wygraną. Chyba jednak dobrze, że odpuściłem sobie dalsza jazdę. W sumie to już moja 4 długodystansowa porażka w ciągu ostatnich 10 tygodni. Chyba muszę poczekać do wiosny, a już na pewno wybrać się na wycieczkę w lepsza pogodę.

Pociąg spóźnia się tylko 5 minut. Konduktor o dziwo sam do mnie przyłazi, ogrzewanie jest, więc nie jedzie się tak źle. 51 km pociąg pokonuje w 75 minut, nie ma to jak polska kolej dużych prędkości.

W Krakowie jakiś taksiarz zwraca mi uwagę, że jadę buspasem, pokazuję mu środkowy palec i jadę dalej. Niech spieprza. Jest godzina 23:30, drogi puste, za 400 metrów mam skręt, a ten debil wrzeszczy do mnie coś przez uchylone okno. Ciekawe, czy sam tak przestrzega przepisów i np nie wpierdziela się na kontrapasy, czy też nie zatrzymuje na środku drogi, aby wypuścić jakiegoś ludzika (w Krk takie zachowania u taksiarzy są nagminne). Dobrze, że koleś nie próbował mnie zatrzymać, bo pewnie zasadziłbym mu kopa w dupę, a muszę przyznać, że buty miałem ciężkie od wody ;-p.



Dane wyjazdu:
115.40 km 10.30 km teren
07:33 h 15.28 km/h:
Maks. pr.:51.57 km/h
Temperatura:-2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1441 m
Kalorie: kcal

Terenowy Lubomir (904 m.n.p.m)...

Środa, 16 stycznia 2013 · dodano: 17.01.2013 | Komentarze 19

Dosyć hardcorowy wypad, zachciało mi się terenu, więc go znalazłem i lekko się wytyrałem targając rower na wysokość 900 m.n.p.m. Mimo to warto było śmignąć gdzieś za miasto. Może rano skrobnę jakiś opis, teraz mi się już nie chce, wystarczy, że tych kilka gniotów obrobiłem. Pogoda jak to zwykle na moich wypadach, do bani.

Trzeba coś skrobnąć, co i jak było, bo ludzie się produkują, gratulują a tu opisu brak. Wyjechałem dosyć późno, z rana siadłem do kompa i zamiast ruszyć o 8 wyjechałem o 10 (przyznaję się, jestem internetowym trollem). Wiedziałem już, że nie wiadomo gdzie nie pojadę, bo czasu zmarnowałem już wystarczająco dużo. Pogoda od samego startu pod psem, marznący śnieg i około -1 'C. Przejazd przez Kraków w miarę spokojny, trochę za ciepło się ubrałem, więc w Wieliczce zdejmuję kurtkę i jadę w polarze. Na opłotkach Wieliczki od razu skręcam w jakieś boczne dróżki, droga od razu strzela prosto w górę i na dodatek asfaltu chyba na niej brak (nie wiem do końca, bo pełno tam było było śniegu). Mimo, że jadę na 1x2 to koła nieźle buksują, tył nie trzyma przyczepności, zatrzymuję się i niestety już nie jestem w stanie ruszyć. Pcham więc rower około 100 metrów, po czym znowu wsiadam na siodło. Jadę tak ze 200 metrów, by znów się poddać na jakiejś 15% ściance, może nawet było tam bardziej stromo. Idę z buta z 60 metrów i dobijam do asfaltu. Od razu czekają mnie serpentynki, dobry podjazd nie jest zły, zjazd jeszcze lepszy mimo, że na zjazdach bardzo przeszkadza mi padający marznący śnieg, który zacina mi po twarzy.

Do Dobczyc jadę bocznymi drogami, cały czas mam rollercoaster, góra-dół, góra-dół. Wiatr niezbyt sprzyjający. W Dobczycach się nie zatrzymuję, bo i nie ma za czym, pogoda parszywa, nie opłaca się podjeżdżać pod zamek. Zresztą zamek dobczycki szału nie robi. Na pierwszy bananowo-czekoladowy postój zatrzymuję się po 37 km na przystanku w Czasławie. Obczajam jakieś skróty, różne dziwne warianty i stwierdzam, że na razie jeszcze trzymam się planu. Jadę w stronę Lubania Wielkiego. W Wiśniowej zatrzymuję się pod tamtejszym zabytkowym kościołem, znowu coś tam gryzę, mimo że przed chwilą jadłem. Niestety ze mną tak już jest, że dopóki się nie zatrzymam i nie zacznę jeść to jadę, gdy to jednak zrobię, to tylko szukam okazji, aby napchać do dupy wszystko, co mam jeszcze w sakwie. Po kilkunastu minutach ruszam dalej. W Kobielniku dzwoni do mnie kurier, z pytaniem: "gdzie pan jest, mam dla pana paczkę" (czekam na nią od 19 grudnia!!!). Mówię mu, że ze 45 km od Krk i, że jak chce to może na mnie poczekać, będę za 6 godzin ;-p. Niestety gość nie ma poczucia humoru, nie chce zostawić przesyłki u sąsiadów. Umawiam się z nim, że paczkę odbiorę sobie w ich punkcie jeszcze dziś przed 20 (czekała na mnie m.in "kolczatka schwalbe marathon winter). Aby zdążyć odebrać tę paczkę i przy okazji zaliczyć jakąś terenową górkę decyduję się na pobliskiego Lubomira. Z ledwo co mijanej tabliczki wynikało, że mam do szczytu jakieś 6 km. No to jadę.

Terenowy skręt na szczyt wypada mi na 47 km, obserwatorium astronomiczne ma być na 50 km (903 m.n.p.m.). 3 km i niby 320 metrów w pionie, myślę sobie spoko, "dady ramę". Początkowo jedzie się elegancko, wszystko w miarę odśnieżone, sielanka trwa przez około 800 metrów, później, co chwilę pcham i podjeżdżam po kilkadziesiąt metrów. Robi się coraz stromiej. Przed 700 metrem mijam ostatnie domy i spych, który to wszystko chyba odgarniał. Dalej prowadzi już tylko czerwony szlak pieszo-rowerowy (w sumie mój ulubiony w tej części Beskidów). Myślę sobie spoko, ktoś już tędy szedł, jakieś ślady są, więc się nie pogubię ;-p. Brakuje mi 200 metrów w pionie i około 1.5 km według znaków. Niby tak niewiele, a jak się okazało wytarganie tam roweru zajęło mi chyba ponad godzinę. Do jakiegoś 820 m.n.p.m. nawet próbowałem podbiegać z rowerem, później czekała mnie trochę większa mordęga. Pokonywanie kolejnych metrów szło mi jak krew z nosa, zatrzymywałem się co 20 metrów (nie w pionie) i co chwila patrzyłem na wysokościomierz. Ile jeszcze, ile jeszcze. Robiło się też coraz później, mgła stawała się coraz gęstsza, a moje dziurawe buty coraz bardziej mokre. Zawracać nie miałem zamiaru, bo nie lubię się poddawać, napiąłem więc "bary i łydy" i wytargałem tego przeciążonego Stevensowego karaczana pod to pierniczone obserwatorium.

Na górze robię kilka fot, zaglądam to tu, to tam, by po chwili zebrać się do powrotu. Decyduję się nie wracać tą samą drogą, tylko dalej iść czerwonym szlakiem. W międzyczasie z obserwatorium wychodzi jakiś gość, wybałusza na mnie zdziwione oczy i pyta dokąd chcę iść, mówię że mam zamiar po prostu iść dalej tym szlakiem. Pyta się czy na Kudłacze, mówię, że tak, chociaż nie bardzo wiem, co to są te Kudłacze (choć sam mam u niektórych znajomych ksywkę Kudłaty ;-p). Zerkam na mapę i widzę, że to jakieś schronisko PTTK-u. Dobra myślę sobie, mogę tam iść, odbiję stamtąd do jakiejś wiochy. Muszę się śpieszyć, bo jest już po zachodzie słońca, a ja brodzę w śniegu pod kolana na wysokości prawie 900 metrów. Najważniejsze to jak najszybciej wytracić wysokość. Niestety czerwony szlak w tej okolicy ma to do siebie, że wysokości za bardzo nie wytraca. Staram się zjeżdżać z górki, siedząc na ramie i szorując jednym butem po ziemi. Jest to dosyć niebezpieczne, v-ki nic nie hamują, pozwala mi to jednak lekko przyspieszyć. Do Kudłaczy mam około 4-5 km, niby blisko, ale w takich warunkach to bardzo dużo. Sprawdzam gps-a i szukam jakiejś asfaltówki. Znajduję coś w odległości około 2.7 km od swojej aktualnej pozycji. Akurat w tym kierunku odbija żółty szlak. Odbija dosyć konkretnie, szczególnie w dół. Siadam więc na ramie i w ekstremalny sposób zjeżdżam tak kilkaset metrów zaliczając jedną "niepoważną" glebę. Z jakichś 840 metrów zjeżdżam do 715 gdzie moim oczom ukazuje się klimatyczna, pamiątkowa, partyzancka mogiła. Strzelam ostatnie foty i daję dyla na jakąś "wyjeżdżoną" drogę. Nie jest to już żółty szlak, ale coś co mam nadzieję doprowadzi mnie do cywilizacji.

Na tym odcinku rozpędzam się miejscami do 15-17 km/h, cały czas siedząc na ramie i kontrując wszystko butami - oj jakby mi się przydały teraz tarczówki. Jadę tak z 1500 metrów, po czym widzę jakieś światła w oddali oraz słyszę ujadanie jakiejś psiarni. Myślę sobie nareszcie. W końcu docieram do asfaltówki, z ulgą siadam w końcu na brooksa, wytrzepuję śnieg z dziurawych butów i bocznymi drogami kieruję się w stronę Dobczyc. W Poznachowicach Dolnych wjeżdżam na drogę wojewódzką, którą jechałem w pierwszą stronę i zaczynam cisnąć. Wiatr mi pomaga, śnieg trochę mniej zacina, jest już jednak sporo po 17:30 a tu mam jeszcze 40 km pagórków do Krk. Paczkę mogę odebrać do 20. Narzucam więc sobie ostre tempo i do Dobczyc jadę 30-35 km/h. Średnia z 12.4 skacze mi do 14 km/h ;-p (wszystko przez to pchanie i śnieżne telepanie). Do Wieliczki jadę tą samą drogą, górki zaczynają mnie coraz bardziej męczyć. W Wieliczce ponownie korzystam z tego terenowego skrótu, na którym podczas ostrego zjazdu zaliczam niegroźnego fikołka. Z Wieliczki mam już tylko czarny asfalt i coraz więcej buraków na drodze. Wymija mnie kilku "gazeciarzy", co strasznie podnosi mi ciśnienie. Kraków "miasto kultury", phi, chyba chamstwa i buractwa drogowego.

Do domu zajeżdżam o 19:38, zostawiam sakwy, biorę zapięcie do roweru, sprawdzam adres i ruszam po przesyłkę. Niestety zamiast jechać najkrótsza i najlepiej mi znaną drogą, jadę przez Olszę, mylę ronda i zamiast wyjechać na Dobrego Pasterza 100, wyjeżdżam na 200, zawracam, znowu coś mylę na rondzie, zawracam do numeru 200 i ponownie jadę tak, jak jechałem przed chwilą, paranoja z tymi oznaczeniami ulic. Niestety spóźniam się o 2/3 minuty. Nikogo już tam nie ma i wygląda na to, że ten ktoś wcale nie siedział tam do 20:00. Wnerwiam się na siebie i całą tą sytuację i jadę do domu. Otwieram chipsy, zaglądam na BS-a i patrzę, że wycieczkę dnia ma jakiś nowy trenażejro, który dopiero co się zarejestrował i w ciągu dnia, na dwie tury "wykręcił" 114.8 km. Noż kurwa myślę sobie. To ja zapierdzielam 108 km na mrozie, a taka "menda" zarejestrowana dzisiejszego dnia świeci z wycieczką dnia? Nie ma bata. Czekam na Rudzisko, która zaraz wróci z pracy i proponuję jej małe dokręcenie po uspokajające piwko. Zwykle nie robię takich akcji, ale teraz muszę przyznać, że krew mnie zalała. Gdyby dalej wisiał nocny wynik XTNT nigdzie bym się już nie ruszał, ale teraz nie wytrzymałem, zmieniłem buty i w drogę. Pojechaliśmy do Żabki, nie tej najbliższej, ale ciut dalszej, zresztą tę bliższą też nawiedziliśmy, bo zapomnieliśmy zakupić jeszcze przyprawy do grzańca. Na tym całym 7 kilometrowym dokręcaniu o mało nie zostaliśmy rozjechani przez jakieś tępe babsko. Dogoniłem ją nabuzowany na światłach, rypnąłem w szybę i skląłem na czym świat stoi. Wyglądała jakby zrobiła pod siebie. Może następnym razem się zastanowi, zanim wyminie rowerzystę na 3/4 centymetry.

Dzień ogólnie bardzo udany, niestety końcówka do bani, muszę więcej cukierków z melisą zażywać. Kurde, jak ja czasami nie znoszę tego miasta, a szczególnie jego chamskich mieszkańców.

Do minusów wycieczki muszę dopisać zgubienie osłony przeciwsłonecznej do swojej sigmy 10-20, trzeba będzie się wykosztować ze 30 zeta albo sprzedać kiedyś ten obiektyw bez osłonki ;-p.

Ale się rozpisałem, patologia w czystej postaci...

Traska na bikeroutetoaster oraz na bikemap.net:





Mgliście.... © stamper


Lajtowy początek © stamper


Targam byka za rogi © stamper


Czerwony szlak © stamper


Jeden z przystanków edykacyjnych © stamper


Tonie w śniegu © stamper


Wreszcie cel © stamper


Obserwatorium astronomiczne im. Tadeusza Banachiewicza na Lubomirze © stamper


Zima w pełni © stamper


Znikające ślady © stamper


W stronę Kudłaczy © stamper


Wytracanie wysokości © stamper


Żółty szlak © stamper


Przełęcz Sucha (715m. n.p.m.) © stamper


Samotność... © stamper


Dane wyjazdu:
101.49 km 4.60 km teren
06:14 h 16.28 km/h:
Maks. pr.:43.80 km/h
Temperatura:-9.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:784 m
Kalorie: kcal

Na kraniec świata...

Niedziela, 23 grudnia 2012 · dodano: 26.12.2012 | Komentarze 2

Mając kilka dni wolnego wymyśliłem sobie pewną trasę, dosyć trudną i długą, trochę powyżej 200 km. Od razu powiem, że nie wyszło tak jak miało być. Powodów było kilka. Po pierwsze zachciało mi się jechać bez spania co po raz kolejny w moim wypadku okazało się błędem (wyjechałem o 2 w nocy), po drugie wciąż mam problemy z lewym kolanem przy dłuższej jeździe. Po trzecie zawiodło mnie nastawienie, miałem możliwość noclegu w pół drogi i z niego skorzystałem, niestety po nieprzespanej nocy i 100 km w temperaturze -9'C nie miałem ochoty na dalsze kilka godzin na mrozie. Po czwarte wiatr dał mi do wiwatu i tego dnia pokazał, że jednak on tu rządzi. Po piąte, na te warunki przydałaby mi się jednak opona z kolcami na przód (mam w drugim rowerze, zamówiłem kolejną ale nie doszła przed świętami), uniknąłbym być może wtedy dosyć bolesnego upadku na chyba najgorszej szklance po której jeździłem (w Śladkowie Małym).

No cóż nie udało się, mimo to wycieczka czegoś mnie nauczyła. Bez sensu jest robić coś na siłę, jazda ma być przyjemnością a nie umartwianiem się. Mróz tym razem nie był dla mnie przeszkodą nie do przejścia(nowe rękawiczki dają radę, gdy momentami mimo to było mi zimno zakładałem na dłonie również druga parę skarpet ;-p), takim wrogiem okazało się niewyspanie i brak słońca, które mogłoby mnie zmotywować do robienia zdjęć, które z kolei nakręciłyby mnie do dalszej jazdy. Było niestety buro, brudno, wietrznie i zimno. W takich okolicznościach motywacja tak mi spadła, że z trudem turlałem się te 16 km/h, robiąc co kilka km postoje i przysypiając na ławkach. Od 80 km zaczęło mnie kłuć pod kolanem, wtedy już wiedziałem, że z jazdy nic już nie będzie, dyrknąłem więc do Wojtka i zgadałem się na nocleg u niego bez wykręcania dodatkowych wojaży. Niby dałem ciała ale w sumie coś tam jednak przejechałem, te 100 km w takim mrozie i w większości pokonane w nocy to nieczęsto mi się zdarzają. Odwiedziłem również po raz pierwszy rowerem świętokrzyskie, zaliczając po drodze kilka nowych gmin. Dotarłem również do Szyszczyc, czyli jak mówi Wojtek na sam kraniec świata, trochę z tym przesadził, byłem w znacznie mniej cywilizowanych miejscach ;-p.

Świętokrzyskie z pewnością nie raz jeszcze odwiedzę, ponieważ wydaje mi się, że jest tam naprawdę sporo pięknych miejsc, które jednak warto odwiedzić w bardziej sprzyjających warunkach pogodowych. Aha całkowicie sprawdziło mi się "staropolskie" przysłowie, że mało gdzie tak piździ jak w kieleckim ;-p.

Mapka



Kilka straszliwych gniotów:

Przed Pińczowem © stamper


Zmrożona Nida © stamper


Widok na Pińczów © stamper


Barokowo-klasycystyczny pałac w Śladkowie Dużym © stamper


Boczne drogi © stamper


Jeździec bez głowy © stamper


Dane wyjazdu:
54.61 km 2.40 km teren
02:58 h 18.41 km/h:
Maks. pr.:48.48 km/h
Temperatura:5.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:463 m
Kalorie: kcal

Porażka I...

Poniedziałek, 19 listopada 2012 · dodano: 29.11.2012 | Komentarze 0

Miało być zupełnie inaczej, wyszło jak wyszło. Kolano na razie nie nadaje się do wykorzystania na dłuższych trasach. Z ciekawostek może wspomnę, że zaliczyłem jedną błotną wywrotkę podczas jazdy jednym z moich gps-owych "skrótów". Pech chciał, że wylądowałem na i tak już zszarganym kolanie ;-p. Tempo emeryckie, może nawet sporo poniżej średnio wytrenowanego emeryta...



Mapa na Bikeroutetoaster oraz dziadowskim Bikemap.net:



Mglisty poranek. © stamper


Krajobraz we mgle. © stamper


Widziane z drogi. © stamper


Nad brzegiem... © stamper