Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi stamper vel kudłaty ze wschodniej roztoczańskiej wygwizdówki. Obecnie pomieszkuje sobie w bardzo zadymionej mieścinie, którą tubylcy zwą Krakowem. Wspólnie z Bikestats ma przejechane zaledwie 54489.15 kilometrów w tym 1132.07 w jakimś tam terenie. Mógłby jeździć więcej ale za dużo czasu marnuje na tego beznadziejnego bikestatowego bloga i inne internetowe dziadostwa. Na dziś większą radość sprawiają mu zagraniczne eskapady i w przyszłych latach będzie się starał powolutku, z sakwami eksplorować coraz to nowe obce terytoria. Jeździ sobie z bardzo małą prędkością średnią, coś około 19.92 km/h. Od czasu do czasu bywa obładowany sakwami jak wół (taką jazdę lubi najbardziej) i wcale się tym nie chwali, bo i nie ma czym.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy stamper.bikestats.pl
Flagolicznik zamontowałem w drugiej połowie września 2010 roku. Free counters!
Wpisy archiwalne w kategorii

Rekordy i hardcory

Dystans całkowity:1968.69 km (w terenie 99.20 km; 5.04%)
Czas w ruchu:97:05
Średnia prędkość:20.28 km/h
Maksymalna prędkość:63.19 km/h
Suma podjazdów:14306 m
Liczba aktywności:9
Średnio na aktywność:218.74 km i 10h 47m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
219.99 km 4.50 km teren
10:53 h 20.21 km/h:
Maks. pr.:55.18 km/h
Temperatura:3.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:984 m
Kalorie: kcal

Tranzytem czyli: świętokrzyskie-podkarpackie-lubelskie...

Niedziela, 7 kwietnia 2013 · dodano: 14.04.2013 | Komentarze 5

Miałem sprawę do załatwienia na Roztoczu, więc trzeba było się tam kulnąć mimo, że za oknem wciąż zima. Wymyśliłem sobie, że pojadę trochę niestandardowo, bo najpierw przetransportuję się pociągiem pod Kielce a stamtąd już śmignę rowerkiem. Przy okazji nawet bez większego kluczenia wyłapię sporo nowych gmin.

Pociąg miałem o 7:00 co dla mnie jest porą zabójczą, spałem może ze 4 godziny, na dworzec wpadłem tuż przed odjazdem. Bilet musiałem kupić u konduktora za co niestety sowicie mnie skasował. Jak to zwykle w ostatnim wagonie towarzystwo miałem rubaszno-pijacko-papieroskowe. Panowie wracali z nocnej zmiany, musieli się więc odstresować po pracy ;-p. Ostatni z nich wysiadł chyba w Sędziszowie. Ja miałem się trochę przespać w pociągu, niestety dzięki nowym kolegom mi się to nie powiodło ;-p.

W Sitkówce Nowiny jestem jakoś 9:15 czyli zgodnie z planem, już na samym początku wypatruję sobie "skrót". Oczywiście asfalt zaraz się skończył i czekał mnie ponad kilometr błotnej brei w dodatku pod górkę, kulałem się tym bagienkiem 9/10 km/h, myśląc tylko aby nie ugrząźć w tym syfie. Dalej jadę obrzeżami Kielc, wszędzie dziura na dziurze. Wjazd (dla mnie wyjazd) do miasta wygląda tak:

Rozkopany wjazd do Kielc © stamper


Za Sukowem wjeżdżam na drogę wojewódzką nr. 764, wiatr od samego startu mam przeciwny, nie jest może zbyt mocny ale daje mi się we znaki. Jedzie mi się źle, mam niezłego lenia, choć pogoda jak na razie dopisuje, na dodatek boli mnie żołądek (pewnie od tego rannego wstawania ;-p). Od czasu do czasu prześwituje słońce, temperatura oscyluje około 5 stopni na plusie. Przez Daleszyce przelatuję bez zatrzymywania, za Cisowem odbijam w boczne drogi. Od razu pojawia się śnieg na drogach. Przez Nową Hutę i Nową Hutę - Podgórze (!) cisnę dalej na wschód. Pagórki robią się coraz większe. Gdzieś w Starej Zbelutce osiągam najwyższy punkt wycieczki. Ze Starej Zbelutki śmigam w dół do Nowej Zbelutki, położonej około 100 metrów niżej. Tuż za tą wioską odbijam w jakąś wąską boczną dróżkę. Asfalt szybko znika i pojawiają się śnieżne wertepy, jest niesamowicie grząsko a przy okazji nieźle pod górkę. Na około 2 km podjechałem ze 100 metrów pionie, gdyby to był asfalt to byłoby spoko, niestety był tam tylko grząski, mokry śnieg. Błoto zalepia mi koła, ślizgam się jak diabli. Jakieś 70/80 metrów muszę podprowadzać bo koła nie trzymają się drogi. Po ponad 3 km męczarni (moja i tak nędzna średnia spadła mi o około 2 km/h) wreszcie wbijam na gładziutki asfalt. Uff co za ulga myślę sobie, a przy okazji klnę na siebie, dlaczego mnie zawsze musi ciągnąć do dróg na których diabeł mówi dobranoc...

Na rozdrożu © stamper


Świętokrzyskie pagórki © stamper


Śnieżne wertepki © stamper


Opłotkami przez Ceber, Gorzków, Szczeglice dojeżdżam do Klimontowa (dosyć ładna miejscowość). Zatrzymuję się tam na chwilę pod kościołem, pstrykam kilka zdjęć i po kilkunastu minutach jadę dalej. Za Klimontowem droga się pogarsza, pełno na niej dziur, za to na poboczu jest coraz mniej śniegu, dookoła pełno sadów. Na 80 km wcinam 2 buły i czekoladę, zapijam pepsi i kulam się dalej.

Okolice wioski Cerber © stamper


Klimontów - kościół św. Józefa © stamper


Za Koprzywnicą kieruje się na prom w Ciszycy, droga jest masakrycznie dziurawa, przypomina mi się ukraińskie Zakarpacie. Jadę więc sobie powoli zygzakiem, śniegu już praktycznie nie widać wzdłuż drogi. Na promie jestem około 15:40. Po 8 minutach jestem już na drugim brzegu Wisły. Po blisko 100 km opuszczam też świętokrzyskie aby następne ponad 70 km pokonać już po województwie podkarpackim. Z Tarnobrzegu do Stalowej Woli jadę drogą nr 871. Ruch robi się większy, droga jest jednak przyzwoita. Obwodnica Grębowa to w ogóle bajka, bardzo dobry asfalt i szerokie pobocze dla rowerów:

Tak powinna wyglądać każda droga wojewódzka... © stamper


Rozlewiska... © stamper


Jadąc tą droga zacząłem się rozglądać za jakimś smarem walającym się po poboczu, ponieważ łańcuch po wcześniejszych wertepach zaczął mi już trochę rzęzić, co zawsze bardzo mnie irytuje. Jak na złość, po rowach walały się same butelki plastikowe po napojach i puszki po piwie. Smar (płyn do chłodnic) znajduję dopiero na granicy Stalowej Woli i Niska.

W Nisku odbijam, na Zarzecze, robię fotę na Sanie i żwawszym tempem kieruje się w stronę lubelskiego. Jadę przez zabawne wioski, Kurzynę Małą, Średnią i Wielką, wioski te mieszają się ze sobą, znak Kurzyna Średnia pojawia się chyba ze 3 razy. Powoli robi się ciemno. Na około 160 km znowu wcinam 2 buły i coś słodkiego. Wiatr ustał, więc zdecydowanie szybszym tempem podążam na wschód. Ruch znikomy. Po 170 kilku km w końcu wjeżdżam do lubelskiego, robi się już kompletnie ciemno. Mimo to miejscami jadę długo powyżej 30 km/h, trochę to śmieszne ale dopiero teraz zachciało mi się kręcić. Może dlatego, że zrobiło się zacznie zimniej, temperatura spadła do -4'C.

Wiosenny San © stamper


Zachód słońca © stamper


Ostatnie 35 km to dobrze znane mi już tereny, w powiecie biłgorajskim leży zdecydowanie więcej śniegu niż na Podkarpaciu. Przed Starym Lipowcem trafiam na koleiny pośniegowe. W Aleksandrowie wbijam na drogę wojewódzką, przez tą jedną z najdłuższych wiosek w Polsce jedzie mi się całkiem sprawnie. Masakra za to czeka na mnie w lasach puszczy solskiej, moja rodzinna gmina Józefów ma niestety fatalne drogi. Klnę pod nosem na coraz to nowe dziury, które zaliczam w całkowitej już w ciemnicy. W domu jestem o 22, 220 km za mną, praktycznie całość pod wiatr, dopiero wieczorem ucichło. Ogólnie jechało mi się tak sobie, do końca "walczyłem" aby wyciągnąć średnią 20 km/h ;-p. Bez sakw może byłoby ciut lepiej, ale ja nie umiem bez nich jeździć, te kilka km wertepów również dały mi się we znaki. Ważne, że udało mi się wykręcić już drugą tegoroczną dwusetkę i to w z decydowanie jeszcze zimowych warunkach.

Zaliczyłem 17 nowych gmin, 11 w województwie świętokrzyskim i 6 w podkarpackim.


A tutaj coś dla licznikowych onanistów:

Prezent dla licznikowych onanistów © stamper




Mapka na bikeroutetoaster oraz na bikemap.net:



Dane wyjazdu:
277.23 km 12.70 km teren
12:38 h 21.94 km/h:
Maks. pr.:61.53 km/h
Temperatura:13.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1409 m
Kalorie: kcal

4 województwa...

Środa, 6 marca 2013 · dodano: 26.03.2013 | Komentarze 10

Trafiła się rewelacyjna pogoda i dzień wolny, więc pojechałem. Ciut dalej niż początkowo było w planach, ale dzięki temu wpadło trochę więcej gmin. Towarzyszył mi: Tomek. Mieliśmy ruszyć trochę przed 8, ale Tomek trochę się grzebał, więc wyjechałem mu naprzeciw i z małym poślizgiem w końcu ruszyliśmy na północ.

Powybierałem raczej boczne drogi i trasę pokierowałem tak, aby po raz drugi za jednym "machnięciem" kręcić po 4 województwach. Poprzednio była to trochę dłuższa trasa, ale pora roku również zrobiła swoje. Trasę wklepałem spontanicznie (z rana), ale tak aby zaliczyć po drodze jak najwięcej gmin. Nawet się udało, choć jestem trochę zły, bo została mi jedna dziura (gmina Irządze). Chapnę ją kiedy indziej, gdy będę połykał jakieś śląskie gminy.

Wiatr od początku dosyć nam sprzyjał, ale jechało nam się tak sobie, bo Tomkowi ciagle coś nie grało w rowerze, coś mu tam odpadało, piszczało i trzeszczało. A że chłopak lubi porządek, więc co chwilę starał się to wyregulować. Po 10 przestajemy się już tak często zatrzymywać i staramy się trochę przycisnąć, bo czasu szkoda, a w głowach rodzą się nam majaki, czy by przypadkiem nie machnąć 350 km. Gdzieś za Gołczą zatrzymujemy się na krótki postój aby coś zjeść. Gdy siedzieliśmy sobie na przystanku przypętał się do nas jakiś psiak - nakarmiłem go bułką z kiełbasą, a on w zamian "poczęstował" moje spodnie błotem z pola. Bidulek biegł chwilę za nami, ale dosyć szybko mu zwialiśmy na zjeździe.

Za Jelczą wjeżdżamy w woj. śląskie. Tablicy nie ma, więc się nie zatrzymujemy. Zaliczamy gminę Żarnowiec, wpadamy na chwilę do świętokrzyskiego (gmina Słupia), by ponownie zawitać do śląskiego (gmina Szczekociny) - niebo wciąż bez żadnej chmurki. Za Szczekocinami tłuczemy się sporo po lasach (ach te google maps), sporo w nich błota. Mnie jakoś udaje się jechać na trekingu, za to Tomek na kolarce musi miejscami maszerować z buta. Zmieniam trochę trasę i raz po raz przeskakujemy z województwa śląskiego w świętokrzyskie i z powrotem. Naszym głównym celem było jednak dojechać do łódzkiego, co udało nam się w końcu po 140 km. Dotarliśmy do wsi Małuszyn, wcześniej przekraczając "most graniczny" na Pilicy. Łódzkie zaliczone (zrobiliśmy po nim z 600 metrów). Powoli robi się ciemno, więc najwyższa pora wracać.

W ostatnich promieniach słońca staramy się trochę przycisnąć, wiatr już nie pomaga, robi się coraz zimniej, a do domu daleko. Na dodatek tuż przed Włoszczową Tomkowi rozsypuje się tylna przerzutka. Gubimy śrubki od kółeczek wózka i po ciemku staramy się co nieco zadziałać. Rozpakowuję swój niezbędnik i jakoś udaje mi się coś wymodzić. Mam tylko przydługie śrubki, więc Tomek nie może zmieniać na dwa najlżejsze biegi bo wózek wkręci mu się w szprychy. Zeszło nam z tym trochę ponad godzinę, łapy nam zmarzły, po raz kolejny przekonałem się, że spinki Srama nadają się co najwyżej do dupy. Wipperman albo KMC, jak Sram to bez kombinerek się nie obejdzie ;-/.

Postanawiamy się nie wygłupiać i trochę skracamy trasę, muszę trochę więcej nawigować, bo po drodze mijamy sporo bocznych rozjazdów, trochę nas to spowalnia, ale jakoś docieramy do Sędziszowa (postój na uzupełnienie zapasów), skąd dalej bocznymi drogami kierujemy się na Miechów. Jest już po 22, w Miechowie jesteśmy po północy, robimy sobie krótka przerwę, podczas której dosiada się do nas jakiś starszy "Żulian", częstuję go kanapką z kiełbasą i pomidorem i po kilkunastu minutach ruszamy 7-mką w stronę Krakowa. Droga ma dosyć szerokie pobocze i jest na niej znikomy ruch o tej porze. Mnie jednak coraz bardziej męczą, co chwilę pojawiające się hopki. Jestem już trochę zmęczony, Tomek coraz bardziej mi ucieka, mój około 10 kg nadbagaż (rower i rzeczy) też daje o sobie znać, a może Tomek po prostu mści się za ten piachy, które zafundowałem mu wcześniej ;-p. On też nie ma lekko, musi brać poszczególne górki z rozpędu mając tylko dwurzędową korbę i nie wszystkie działające przełożenia. Nie staram się go gonić, jadę swoim tempem. Trochę po 2 w nocy wjeżdżamy w granice Krakowa, Tomek podprowadza mnie ze 2 km, a ostatni odcinek śmigam już sam. Miasto puściuteńkie o tej porze, wreszcie tuż przed 3 docieram do domu. Trochę nam się ten wypad przedłużył, ale warto było. Pogoda wykorzystana idealnie. Rano trzeba było wstać do roboty ;-(.

Zaliczone nowe gminy (13):
*małopolskie (4): Gołcza, Charsznica, Kozłów, Książ Wielki,
*śląskie (2): Żarnowiec, Szczekociny,
*świętokrzyskie (6): Słupia, Secemin, Sędziszów, Radków, Maskorzew, Włoszczowa,
*łódzkie (1): Żytno.

Tak w ogóle była to moja jak do tej pory trzecia co do długości trasa w życiu.



Lepsza Mapka na Bikeroutetoaster i kijowy bikemap.net




Psi towarzysz... © stamper



W malowniczym otoczeniu © stamper



Polny krajobraz © stamper



U wrót świętokrzyskiego... © stamper



Mała przerwa... © stamper



Worek na szlaku © stamper


Leśne ścieżki © stamper


Gdzie to było? © stamper


Droga wzdłuż torów © stamper


Worek kontra kałuża © stamper



Województwo łódzkie wita © stamper


Dane wyjazdu:
115.40 km 10.30 km teren
07:33 h 15.28 km/h:
Maks. pr.:51.57 km/h
Temperatura:-2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1441 m
Kalorie: kcal

Terenowy Lubomir (904 m.n.p.m)...

Środa, 16 stycznia 2013 · dodano: 17.01.2013 | Komentarze 19

Dosyć hardcorowy wypad, zachciało mi się terenu, więc go znalazłem i lekko się wytyrałem targając rower na wysokość 900 m.n.p.m. Mimo to warto było śmignąć gdzieś za miasto. Może rano skrobnę jakiś opis, teraz mi się już nie chce, wystarczy, że tych kilka gniotów obrobiłem. Pogoda jak to zwykle na moich wypadach, do bani.

Trzeba coś skrobnąć, co i jak było, bo ludzie się produkują, gratulują a tu opisu brak. Wyjechałem dosyć późno, z rana siadłem do kompa i zamiast ruszyć o 8 wyjechałem o 10 (przyznaję się, jestem internetowym trollem). Wiedziałem już, że nie wiadomo gdzie nie pojadę, bo czasu zmarnowałem już wystarczająco dużo. Pogoda od samego startu pod psem, marznący śnieg i około -1 'C. Przejazd przez Kraków w miarę spokojny, trochę za ciepło się ubrałem, więc w Wieliczce zdejmuję kurtkę i jadę w polarze. Na opłotkach Wieliczki od razu skręcam w jakieś boczne dróżki, droga od razu strzela prosto w górę i na dodatek asfaltu chyba na niej brak (nie wiem do końca, bo pełno tam było było śniegu). Mimo, że jadę na 1x2 to koła nieźle buksują, tył nie trzyma przyczepności, zatrzymuję się i niestety już nie jestem w stanie ruszyć. Pcham więc rower około 100 metrów, po czym znowu wsiadam na siodło. Jadę tak ze 200 metrów, by znów się poddać na jakiejś 15% ściance, może nawet było tam bardziej stromo. Idę z buta z 60 metrów i dobijam do asfaltu. Od razu czekają mnie serpentynki, dobry podjazd nie jest zły, zjazd jeszcze lepszy mimo, że na zjazdach bardzo przeszkadza mi padający marznący śnieg, który zacina mi po twarzy.

Do Dobczyc jadę bocznymi drogami, cały czas mam rollercoaster, góra-dół, góra-dół. Wiatr niezbyt sprzyjający. W Dobczycach się nie zatrzymuję, bo i nie ma za czym, pogoda parszywa, nie opłaca się podjeżdżać pod zamek. Zresztą zamek dobczycki szału nie robi. Na pierwszy bananowo-czekoladowy postój zatrzymuję się po 37 km na przystanku w Czasławie. Obczajam jakieś skróty, różne dziwne warianty i stwierdzam, że na razie jeszcze trzymam się planu. Jadę w stronę Lubania Wielkiego. W Wiśniowej zatrzymuję się pod tamtejszym zabytkowym kościołem, znowu coś tam gryzę, mimo że przed chwilą jadłem. Niestety ze mną tak już jest, że dopóki się nie zatrzymam i nie zacznę jeść to jadę, gdy to jednak zrobię, to tylko szukam okazji, aby napchać do dupy wszystko, co mam jeszcze w sakwie. Po kilkunastu minutach ruszam dalej. W Kobielniku dzwoni do mnie kurier, z pytaniem: "gdzie pan jest, mam dla pana paczkę" (czekam na nią od 19 grudnia!!!). Mówię mu, że ze 45 km od Krk i, że jak chce to może na mnie poczekać, będę za 6 godzin ;-p. Niestety gość nie ma poczucia humoru, nie chce zostawić przesyłki u sąsiadów. Umawiam się z nim, że paczkę odbiorę sobie w ich punkcie jeszcze dziś przed 20 (czekała na mnie m.in "kolczatka schwalbe marathon winter). Aby zdążyć odebrać tę paczkę i przy okazji zaliczyć jakąś terenową górkę decyduję się na pobliskiego Lubomira. Z ledwo co mijanej tabliczki wynikało, że mam do szczytu jakieś 6 km. No to jadę.

Terenowy skręt na szczyt wypada mi na 47 km, obserwatorium astronomiczne ma być na 50 km (903 m.n.p.m.). 3 km i niby 320 metrów w pionie, myślę sobie spoko, "dady ramę". Początkowo jedzie się elegancko, wszystko w miarę odśnieżone, sielanka trwa przez około 800 metrów, później, co chwilę pcham i podjeżdżam po kilkadziesiąt metrów. Robi się coraz stromiej. Przed 700 metrem mijam ostatnie domy i spych, który to wszystko chyba odgarniał. Dalej prowadzi już tylko czerwony szlak pieszo-rowerowy (w sumie mój ulubiony w tej części Beskidów). Myślę sobie spoko, ktoś już tędy szedł, jakieś ślady są, więc się nie pogubię ;-p. Brakuje mi 200 metrów w pionie i około 1.5 km według znaków. Niby tak niewiele, a jak się okazało wytarganie tam roweru zajęło mi chyba ponad godzinę. Do jakiegoś 820 m.n.p.m. nawet próbowałem podbiegać z rowerem, później czekała mnie trochę większa mordęga. Pokonywanie kolejnych metrów szło mi jak krew z nosa, zatrzymywałem się co 20 metrów (nie w pionie) i co chwila patrzyłem na wysokościomierz. Ile jeszcze, ile jeszcze. Robiło się też coraz później, mgła stawała się coraz gęstsza, a moje dziurawe buty coraz bardziej mokre. Zawracać nie miałem zamiaru, bo nie lubię się poddawać, napiąłem więc "bary i łydy" i wytargałem tego przeciążonego Stevensowego karaczana pod to pierniczone obserwatorium.

Na górze robię kilka fot, zaglądam to tu, to tam, by po chwili zebrać się do powrotu. Decyduję się nie wracać tą samą drogą, tylko dalej iść czerwonym szlakiem. W międzyczasie z obserwatorium wychodzi jakiś gość, wybałusza na mnie zdziwione oczy i pyta dokąd chcę iść, mówię że mam zamiar po prostu iść dalej tym szlakiem. Pyta się czy na Kudłacze, mówię, że tak, chociaż nie bardzo wiem, co to są te Kudłacze (choć sam mam u niektórych znajomych ksywkę Kudłaty ;-p). Zerkam na mapę i widzę, że to jakieś schronisko PTTK-u. Dobra myślę sobie, mogę tam iść, odbiję stamtąd do jakiejś wiochy. Muszę się śpieszyć, bo jest już po zachodzie słońca, a ja brodzę w śniegu pod kolana na wysokości prawie 900 metrów. Najważniejsze to jak najszybciej wytracić wysokość. Niestety czerwony szlak w tej okolicy ma to do siebie, że wysokości za bardzo nie wytraca. Staram się zjeżdżać z górki, siedząc na ramie i szorując jednym butem po ziemi. Jest to dosyć niebezpieczne, v-ki nic nie hamują, pozwala mi to jednak lekko przyspieszyć. Do Kudłaczy mam około 4-5 km, niby blisko, ale w takich warunkach to bardzo dużo. Sprawdzam gps-a i szukam jakiejś asfaltówki. Znajduję coś w odległości około 2.7 km od swojej aktualnej pozycji. Akurat w tym kierunku odbija żółty szlak. Odbija dosyć konkretnie, szczególnie w dół. Siadam więc na ramie i w ekstremalny sposób zjeżdżam tak kilkaset metrów zaliczając jedną "niepoważną" glebę. Z jakichś 840 metrów zjeżdżam do 715 gdzie moim oczom ukazuje się klimatyczna, pamiątkowa, partyzancka mogiła. Strzelam ostatnie foty i daję dyla na jakąś "wyjeżdżoną" drogę. Nie jest to już żółty szlak, ale coś co mam nadzieję doprowadzi mnie do cywilizacji.

Na tym odcinku rozpędzam się miejscami do 15-17 km/h, cały czas siedząc na ramie i kontrując wszystko butami - oj jakby mi się przydały teraz tarczówki. Jadę tak z 1500 metrów, po czym widzę jakieś światła w oddali oraz słyszę ujadanie jakiejś psiarni. Myślę sobie nareszcie. W końcu docieram do asfaltówki, z ulgą siadam w końcu na brooksa, wytrzepuję śnieg z dziurawych butów i bocznymi drogami kieruję się w stronę Dobczyc. W Poznachowicach Dolnych wjeżdżam na drogę wojewódzką, którą jechałem w pierwszą stronę i zaczynam cisnąć. Wiatr mi pomaga, śnieg trochę mniej zacina, jest już jednak sporo po 17:30 a tu mam jeszcze 40 km pagórków do Krk. Paczkę mogę odebrać do 20. Narzucam więc sobie ostre tempo i do Dobczyc jadę 30-35 km/h. Średnia z 12.4 skacze mi do 14 km/h ;-p (wszystko przez to pchanie i śnieżne telepanie). Do Wieliczki jadę tą samą drogą, górki zaczynają mnie coraz bardziej męczyć. W Wieliczce ponownie korzystam z tego terenowego skrótu, na którym podczas ostrego zjazdu zaliczam niegroźnego fikołka. Z Wieliczki mam już tylko czarny asfalt i coraz więcej buraków na drodze. Wymija mnie kilku "gazeciarzy", co strasznie podnosi mi ciśnienie. Kraków "miasto kultury", phi, chyba chamstwa i buractwa drogowego.

Do domu zajeżdżam o 19:38, zostawiam sakwy, biorę zapięcie do roweru, sprawdzam adres i ruszam po przesyłkę. Niestety zamiast jechać najkrótsza i najlepiej mi znaną drogą, jadę przez Olszę, mylę ronda i zamiast wyjechać na Dobrego Pasterza 100, wyjeżdżam na 200, zawracam, znowu coś mylę na rondzie, zawracam do numeru 200 i ponownie jadę tak, jak jechałem przed chwilą, paranoja z tymi oznaczeniami ulic. Niestety spóźniam się o 2/3 minuty. Nikogo już tam nie ma i wygląda na to, że ten ktoś wcale nie siedział tam do 20:00. Wnerwiam się na siebie i całą tą sytuację i jadę do domu. Otwieram chipsy, zaglądam na BS-a i patrzę, że wycieczkę dnia ma jakiś nowy trenażejro, który dopiero co się zarejestrował i w ciągu dnia, na dwie tury "wykręcił" 114.8 km. Noż kurwa myślę sobie. To ja zapierdzielam 108 km na mrozie, a taka "menda" zarejestrowana dzisiejszego dnia świeci z wycieczką dnia? Nie ma bata. Czekam na Rudzisko, która zaraz wróci z pracy i proponuję jej małe dokręcenie po uspokajające piwko. Zwykle nie robię takich akcji, ale teraz muszę przyznać, że krew mnie zalała. Gdyby dalej wisiał nocny wynik XTNT nigdzie bym się już nie ruszał, ale teraz nie wytrzymałem, zmieniłem buty i w drogę. Pojechaliśmy do Żabki, nie tej najbliższej, ale ciut dalszej, zresztą tę bliższą też nawiedziliśmy, bo zapomnieliśmy zakupić jeszcze przyprawy do grzańca. Na tym całym 7 kilometrowym dokręcaniu o mało nie zostaliśmy rozjechani przez jakieś tępe babsko. Dogoniłem ją nabuzowany na światłach, rypnąłem w szybę i skląłem na czym świat stoi. Wyglądała jakby zrobiła pod siebie. Może następnym razem się zastanowi, zanim wyminie rowerzystę na 3/4 centymetry.

Dzień ogólnie bardzo udany, niestety końcówka do bani, muszę więcej cukierków z melisą zażywać. Kurde, jak ja czasami nie znoszę tego miasta, a szczególnie jego chamskich mieszkańców.

Do minusów wycieczki muszę dopisać zgubienie osłony przeciwsłonecznej do swojej sigmy 10-20, trzeba będzie się wykosztować ze 30 zeta albo sprzedać kiedyś ten obiektyw bez osłonki ;-p.

Ale się rozpisałem, patologia w czystej postaci...

Traska na bikeroutetoaster oraz na bikemap.net:





Mgliście.... © stamper


Lajtowy początek © stamper


Targam byka za rogi © stamper


Czerwony szlak © stamper


Jeden z przystanków edykacyjnych © stamper


Tonie w śniegu © stamper


Wreszcie cel © stamper


Obserwatorium astronomiczne im. Tadeusza Banachiewicza na Lubomirze © stamper


Zima w pełni © stamper


Znikające ślady © stamper


W stronę Kudłaczy © stamper


Wytracanie wysokości © stamper


Żółty szlak © stamper


Przełęcz Sucha (715m. n.p.m.) © stamper


Samotność... © stamper


Dane wyjazdu:
223.44 km 0.10 km teren
10:07 h 22.09 km/h:
Maks. pr.:63.04 km/h
Temperatura:5.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2731 m
Kalorie: kcal

Małopolska penetracja...

Wtorek, 6 listopada 2012 · dodano: 12.11.2012 | Komentarze 0

Zapoznawczy wypad z Waxmundem. Wax od razu wymyślił trasę z grubej rury. Mieliśmy zrobić około 360 km, wyszło 220, w warunkach jakich jechaliśmy (bardzo silny, w większości niekorzystny wiatr, deszcz i temperatura w okolicach 6'C) to i tak nieźle. Pisać co i jak za bardzo mi się nie chce, bo minęło już kilka dni od tego wypadu i jakoś nie mam ochoty i weny, aby się produkować. Jeśli kogoś interesuje, jak mniej więcej wyglądał nasz wypad, może zajrzeć tutaj.

Od siebie dodam, że było bardzo fajnie, kondycyjnie trochę od Waxa odstawałem, ale nie było dla niego problemem zwolnić i zaczekać na mnie od czasu do czasu. Dla mnie było to nowe doświadczenie, bo zwykle to ja czekałem na kolegów, którzy ze mną jeździli. Oczywiście zabrałem ze sobą za dużo rzeczy, szczególnie żarcia (jadłem je jeszcze przez następne 3 dni ;-p), przez co trochę niepotrzebnie namęczyłem się na podjazdach. Niby tyle jeżdżę, a dalej nie umiem się spakować, bo zawsze stosuję zasadę, że warto wziąć czegoś więcej, aniżeli za mało. Tyle tylko, że tak naprawdę bardzo rzadko z tego korzystam, a na tak wymagających trasach każdy kilogram waży podwójnie.

Szkoda, że pogoda niezbyt nam dopisała, bo być może udałoby się wykręcić kilka km więcej - całej trasy chyba byśmy o tej porze roku jednak nie zrobili, pod wieczór brakło motywacji, a i krótkie, acz naprawdę strome, ścianki dały naszym kolanom trochę w kość. No cóż, ważne, że w ogóle chciało nam się ruszyć dupska i przewietrzyć maszyny poza krakowskim zadymionym smrodkiem.

Mapka wypadu

oraz druga mapka:






Małopolskie pagórki. © stamper


Wax Podjazdowy. © stamper


Idzie burza... © stamper


A droga długa jest. © stamper


Biecki ratusz. © stamper


Pogórze karpackie © stamper


Wyszło słońce. © stamper


Klasztor Ojców Redemptorystów, Tuchów. © stamper


W świetle zachodzącego słońca © stamper


Ratusz w Tarnowie © stamper


Dane wyjazdu:
145.66 km 4.90 km teren
07:09 h 20.37 km/h:
Maks. pr.:59.38 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1332 m
Kalorie: kcal

Kralova Hola (1948 m.n.p.m.) powrót słowacko-polski...

Sobota, 14 lipca 2012 · dodano: 30.07.2012 | Komentarze 0

Budzę się o 4:40, otaczają mnie mgły. Jest około 7 stopni. Jest mi zimno, ciuchy dalej wilgotne po wczorajszej ulewie. Po kilkunastu minutach wyłażę z krzaków i powoli turlam się do wertepkach do asfaltowej drogi. Na rozgrzewkę robię kilka zdjęć, po czym czeka mnie blisko 10 km podjazd na prawie 1100 metrów. Jestem bardzo senny, nie chce mi się jechać, optymizmem nie napawa mnie również otaczająca mnie mgła, która skutecznie pozbawia mnie podziwiania okolicznych widoków.

Na szczycie przełęczy staję na chwilę, pstrykam jakieś gniotki we mgle, coś tam sobie przegryzam a w międzyczasie ku mojemu zaskoczeniu i zadowoleniu mgła błyskawicznie opada. Biorę się za zjazd, na jednym z zakrętów zatrzymuję się zrobić kilka następnych zdjęć. Widoki robią naprawdę spore wrażenie. Zjazd jest dosyć łagodny, ma za to ponad 20 km. W rozpędzeniu się przeszkadza bardzo silny boczno-tylny wiatr który miejscami niemal spycha mnie z jezdni. W Zubereku robię ostatnie słowackie zakupy (cola i jakieś słodkie bułki). Zaczyna mi się coraz lepiej jechać. Wiatr raz przeszkadza raz pomaga. Szybko dojeżdżam do Namestova gdzie fotografuję wznoszącą się na granicy słowacko-polskiej Babią Górę.

Od Namestova czeka mnie długi łagodny podjazd na przełęcz korbielowską (czy jak ona się tam zwie). Drogi im bliżej polskiej granicy stają się coraz gorsze. Na przełęcz wjeżdżam bardzo szybko, generalnie podjazd jest bardzo delikatny, taka ciut większa zmarszczka (choć to prawie 800 m.n.p.m.). Na granicy mam przejechane niecałe 80 km. Zaczyna się zjazd, za kilkanaście km mam się spotkać z Pawłem na trasie. Zjazd dosyć szybki choć droga bardzo dziurawa i ruch coraz większy. Mijam kilku kolarzy ale niestety polskie rowerowe "przecinaki" kolejny raz pokazują, że słoma im z butów wystaje. Żaden nie odmachuje na przywitanie, mimo, że to ja jadę znacznie szybciej od nich. Kij im w szprychy, chyba w ogóle przestanę witać się z polskimi szosowcami bo średnio tylko co czwarty odpowie na [b]moje[b] przywitanie. Na szczęściu statystyki trochę poprawiają ludzie na mtb i zdecydowanie sakwiarze.

W Jeleśni spotykam się z Pawłem skąd bocznymi drogami kierujemy się w stronę Bielska. Jakieś 15 km przed BB łapie nas deszcz, chwilę czekamy na przystanku by po jakichś 20 minutach wertepkowymi skrótami wjechać do Bielska. W mieście jakiś gość prawie nas rozjeżdża na przecięciu jezdni ze ścieżką rowerową (mieliśmy pierwszeństwo), coś tam jełop jeszcze sapie zza szyby. Szkoda, że się nie zatrzymał bo chętnie bym mu nawdupcał w ten pusty blachosmrodowy łeb. Po 18-stej jesteśmy już na miejscu wcinamy świetne kanapeczki i oczywiście pijemy piwko w miłej atmosferze. Jutro Paweł Z Mileną mają zamiar odprowadzić mnie pod Oświęcim...

Mapka na Bikeroutetoaster





Gniotki:

W krzakach po lewej miałem nocleg... © stamper


Kościółek w Liptovskich Matiasovcach. © stamper


We mgle na przełęczy... © stamper


Wyłonił się z mgły... © stamper


Inspiracje... © stamper


Trochę bliżej... © stamper


Trochę szerzej... © stamper


Doliny we mgle. © stamper


Babia Góra (Diablak) od słowackiej strony. © stamper


Okolice Żywca... © stamper


Jazzkoszmar (Paweł) vel Zawadzkasik... © stamper


Kudłaty vel Stamper i jego kobyła... © stamper


Dane wyjazdu:
110.83 km 16.40 km teren
07:06 h 15.61 km/h:
Maks. pr.:52.96 km/h
Temperatura:13.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1803 m
Kalorie: kcal

Kralova Hola (1948 m.n.p.m.) drugie 0.5...

Piątek, 13 lipca 2012 · dodano: 24.07.2012 | Komentarze 0

Pobudka o 3;46, na minutę przed nastawionym budzikiem, zęby szczekają mi z zimna. Jest 5 stopni powyżej zera. Do szczytu jeszcze 670 metrów w tym nie wiem ile jeszcze szutru, który utrudnia mi podjazd. Powoli pakuje się na rower i ruszam dalej. Im wyżej tym robię więcej zdjęć. Podjazd jest dosyć równy, około 10/12% nachylenia. Widoki przepiękne, pogoda dopisuje wiec pstrykam mnóstwo zdjęć. Niewyspanie tak bardzo nie przeszkadza. Przeszkadzać zacznie mi w dalszej części trasy gdy przez kilka godzin będę jechał jak jakieś zombi.

Na szczycie dalej strzelam foty, później pora na kilkanaście km zjazdu, w tym 6 km szutru. Trzeba uważać, sporo dziur i kamieni. Za Sumiacem mam cały czas sporo w dół. Jest już około 9 rano. Droga staje się bardziej ruchliwa. Łapie mnie potworna senność. Wlokę się 20km/h (mimo, że mam w dół) podtrzymując powieki i uważając aby nie wjechać w jakiś rów. Jadę tak przez najbliższe kilka godzin. Około 15 wpierniczyłem się w jakieś terenowe "skróty" dzięki który kilkaset metrów musiałem targać oddzielnie rower i sakwy oraz zrobiłem około 300 metrów w pionie więcej, trochę mnie to jednak rozbudza. Aby było jeszcze ciekawiej zaczęła się istna ulewa, którą próbowałem przeczekać na jakimś przystanku. Po 80 minut siedzenia i zbijania bąków przez następną godzinę próbowałem złapać stopa. Miałem nadzieję, że jakiś tirowiec zechce mnie wywieźć poza ścianę deszczu, ale oczywiście wyszła z tego kupa.

Nieźle wkurwiony i przemoczony ruszam w końcu w dalszą trasę, czeka mnie podjazd na przełęcz Certovicką (1238 m.n.p.m). Wjeżdżam na nią kompletnie przemoczony, w cholernej mgle i temperaturze około 10'C. Klnę na te pogodę niczym świat stoi.

Na zjeździe trochę się wypogadza, powoli robi się ciemno. W Kralovej Lehocie podjeżdżam na dworzec (już drugi raz dzisiaj odwiedzam podrzędną stacyjkę) ale ponownie nie ma żadnego pociągu, który by mnie "podrzucił" więcej niż 10 km. Decyduję się jednak podjechać te kilka km do Liptovskiego Mikulasa. Czekając na pociąg wcinam więc kolacyjkę i zakładam coś suchego. Pociąg podjeżdża po okolo 30 minutach, ciężko się do niego wgramolić, drzwi wąskie jak w naszych pośpiesznych. Konduktor mnie popędza, i coś tam mruczy po swojemu pod nosem. W Liptowskim Mikulaszu jestem po 15/20 minutach (odległość pokonana pociągiem to około 14 km dzisiejszej trasy, na mapce między 98/99 a 112/113 km). Po wyjściu z pociągu i krótkim posiedzeniu na stacji czuję się trochę lepiej, ubrania podeschły. Jako, że szybko się ściemnia, to za tym miasteczkiem postanawiam szukać jakiejś dziupli na nocleg. Gdy tak penetruję przydrożne "miejscówki" podjeżdża do mnie patrol zawsze wścibskiej słowackiej policji. Pytają co ja tu robię i czego tu szukam o tej porze (akurat przy fajnej miejscówce). Coś tam im ściemniam, że zatrzymałem się na chwilę i jadę dalej do Polski. Oni patrzą na mnie jak na debila (przecież jest prawie 22 a do Polandu z 80 km po górach) i pierdzielą jakieś farmazony o niedźwiedziach. Po kilku minutach się rozjeżdżamy. Moja miejscówka w betonowej rurze jest spalona, bo te mendy mogą jeszcze tędy wracać hehe. Muszę jechać dalej. Odjeżdżam ze 4 km i kładę się w jakiejś większej kępie krzaczorów. Znowu owijam się namiotem. ogólnie nie polecam takiego noclegu bo namiot robi się mokry od środka więc nie jest zbyt komfortową karimato-kołdrą. Spać się da ale nie każdy lubi takie survivalowo-głupkowate legowiska. Ważne, że przestało padać.





Gniotki:

Widok na Sumiac. © stamper


Droga na Kralovą Holę. © stamper


Buszujący w trawie... © stamper


Poranne światło. © stamper


Słowackie klimaty. © stamper


Kto rano wstaje... © stamper


Podjeżdżając na Kralovą Holę... © stamper


Temperatura się podnosi. © stamper


Na Kralovą... © stamper


Widziane z góry. © stamper


Zakrętasy... © stamper


Polskie chipsiki... © stamper


Coraz wyżej. © stamper


Słońce się budzi. © stamper


Cel wyjazdu. © stamper


Przestrzeń. © stamper


Słowackie wioski... © stamper


Miasteczka wśród gór... © stamper


Stefan na tle Tatr... © stamper


Kralova Hola. © stamper


Na Kralovej. © stamper


Na szczycie. © stamper


Wieża przekaźnikowa na Kralovej Holi. © stamper


Zaczynam zjazd... © stamper


Pod tatrami. © stamper


Panorama z Kralovej Holi. © stamper


Zjeżdżam z tej góry... © stamper


Znowu widoczek. © stamper


Panorama... © stamper


Kralova Hola widziana z daleka... © stamper


Słowackie klimaty. © stamper


Tu się pogubiłem... © stamper


Trzeba było popchać... © stamper


Poza szlakiem... © stamper


Fajcenie może zabijat... © stamper


Na przełęczy certowickiej... © stamper


Przełęcz Czertowice (Certowice 1238 m.n.p.m.) we mgle. © stamper


Dane wyjazdu:
112.65 km 4.50 km teren
06:14 h 18.07 km/h:
Maks. pr.:63.19 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2054 m
Kalorie: kcal

Kralova Hola (1948 m.n.p.m.), dzień 0.5...

Czwartek, 12 lipca 2012 · dodano: 24.07.2012 | Komentarze 1

Nie chce mi się pisać za wiele bo i nie ma o czym, nadarzyła się okazja na kilkudniowy wypad więc zebrałem dupę w troki i pojechałem w "świat". Stało się to z 7-dmio godzinnym opóźnieniem (nie dla mnie poranne wstawanie po pracy do 24). Start z Poronina o 16:30, po drodze sporo czasu "zmarnowałem na robienie zdjęć. Gdy zaczęło się ściemniać pożegnałem się z płynną jazdą. Jakoś nie mogłem się skupić na jeździe i robiłem coraz to częstsze przystanki a to na batonika a to znowu zaczynałem się przebierać to znów wymyślałem coś innego aby tylko "ukraść" trochę nocy. Generalnie słowackie asfalty są w lepszej kondycji niż nasze więc mojego "grzebania" nie mogę zrzucić na jakość nawierzchni.

W wielu słowackich wioskach przez które przejeżdżałem praktycznie nie widziałem Słowaków tylko Romów. Mnóstwo ich tam jest, może to przypadek a może po prostu Słowacy w nocy śpią a Romowie się szwendają bez celu i wychodzą na "ploty". Na "nocleg" udałem się o godzinie 2:15 na podjeździe po Kralova Holę. Uciąłem sobie 85 minut drzemania na wysokości 1280 m.n.p.m, zawinięty w namiot, bo nie chciało mi się go rozkładać. Opóźnienie może i wyszło mi na dobre bo dzięki temu na szczycie Kralovej Holi byłem razem z budzącym się nad Tatrami słońcem. W sumie to się zastanawiam czy nie zlepić tego dwudniowego dystansu w jeden bo sumie czy 80 minut drzemki przy temperaturze 5'C w przydrożnym rowie można nazwać snem?



&feature=related

I na koniec kilka gniotków:

Okolice Bukowiny... © stamper


Okolice Bukowiny Tatrzańskiej. © stamper


W stronę granicy... © stamper


Na Słowacji... © stamper


Tatry polsko- słowackie. © stamper


Słowackie przestrzenie... © stamper


Przestrzeń... © stamper


Złota godzina. © stamper


Szeroki kąt... © stamper


Pod Tatrami... © stamper


Horyzontu kres... © stamper


Pasmo Łomnicy. © stamper


Dane wyjazdu:
226.58 km 9.10 km teren
09:54 h 22.89 km/h:
Maks. pr.:56.17 km/h
Temperatura:27.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1272 m
Kalorie: kcal

Przelotowo: Łódź-Kraków...

Środa, 4 lipca 2012 · dodano: 05.07.2012 | Komentarze 2

Pierwsze 120 km z dobrym wiatrem, po tym jak wjechałem na Jurę wiać zaczęło w twarz, zaczęły się też górki. Niby niewysokie ale kto jeździł po Jurze ten wie, że potrafią dać w kość (kto nie wierzy, niech jedzie się przekonać). Trasę jechałem po nieprzespanej nocy w pociągu na trasie Władysławowo-Gdynia Główna-Kutno-Łódź Kaliska.

Zastanawiałem się jak będą się zachowywać moje ścięgna Achillesa, które trochę mi dokuczały po mojej ostatniej rekordowej trasie (536.91 km z sakwami bez spania). Było jednak w porządku. Najbardziej na trasie dokuczał mi upał i "przesłodzenie" żywieniowe. Między 24 a 108 km nie zatrzymałem się ani razu (co jest moim rekordem jazdy bez dotykania ziemi). Później zacząłem "zwiedzać" i robić zdjęcia więc z płynną jazda mogłem się już pożegnać.

Łódź i drogi w województwie łódzkim zrobiły na mnie dobre wrażenie, choć po ostatnich włóczęgach w warmińsko-mazurskim oraz pomorskim i tak niewiele mogło mnie już zaskoczyć.

Jak to zwykle na polskich drogach, obok złej nawierzchni największym utrapieniem byli kierowcy tirów. Czas chyba wyrobić sobie pozwolenie na broń i zacząć wozić ze sobą shotguna. Ktoś w tym kraju powinien zabrać się za tą hołotę i przed daniem prawka na tiry zrobić im jakieś porządne testy psychologiczne.

Dalszy opis i zdjęcia jutro, niestety po tygodniu włóczęgi trzeba wrócić do rzeczywistości i iść do pracy.

Mapki z trasy:




Mapka na Bikeroutetoaster



Dane wyjazdu:
536.91 km 36.70 km teren
25:31 h 21.04 km/h:
Maks. pr.:50.51 km/h
Temperatura:31.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1280 m
Kalorie: kcal

Rekordzik... Odwiedzić Rudzisko

Czwartek, 28 czerwca 2012 · dodano: 06.07.2012 | Komentarze 13

Mój rekordowy dystans z sakwami (i bez również). 315 km zostało zrobione z Jarkiem i Bogdanem reszta już samotnie. Rudzisko przebywa obecnie nad morzem, więc nadarzyła się okazja aby trzepnąć jakąś rekordową trasę. Jarek także miał zamiar dotrzeć z Parczewa nad morze, także było już dwóch szaleńców. Trzeci znalazł się kilka dni przed wyjazdem (Bogdan) i dalej nie pozostało nam nic innego jak tylko starać się zrealizować ten śmiały plan.

Wystartowaliśmy z Jarkiem spod jego domu trochę po 3 rano, spaliśmy zaledwie 2.5 godziny ponieważ dzień wcześniej oglądaliśmy półfinał portugalsko-hiszpański (była dogrywka i karne). Wstawanie o drugiej w nocy to dla mnie zbrodnia, w sumie ja się często kładę o tej porze a teraz musiałem się pakować i ruszać w trasę. Z Bogdanem spotkaliśmy się przy fontannie w Parczewie około 4 nad ranem. Później już śmigamy we trzech delektując się budzącym nowym dniem na Podlasiu. Trasa którą jechaliśmy (jechałem) została wytyczona na wariata, 20 minut przed wyjściem na pociąg do Nałęczowa skąd jechałem dzień wcześniej na Polesie, stąd na trasie nie obyło się bez niespodzianek.

Początkowo jechało mi się tak sobie, mimo że do godziny 7 wiatr za bardzo nie przeszkadzał, co niestety miało miejsce przez następne 240 km. Byłem bardzo śpiący i jakoś nie mogłem się rozkręcić. Chłopaki trzymali równe tempo, jechaliśmy na zmiany po 2/3 km. Około 90 km wpierniczyliśmy się w las (kochany gps) i kilka km darliśmy po piachu.

Po pierwszej setce średnią mieliśmy około 23 km/h niby słaba ale w końcu jechaliśmy z sakwami, poza tym żaden z nas nie jechał wcześniej tak długiej trasy więc nie za bardzo wiedzieliśmy jak rozłożyć siły. Po setce zatrzymujemy się w również pod sklepem gdzie uzupełniamy zapasy a Bogdan ma pierwszego piwnego "pitstopa".

Po 8-smej ruch na drogach robi się coraz większy, mimo że omijamy Warszawę szerokim łukiem na drodze towarzyszą nam tiry, które kilkakrotnie spychają nas z jezdni. W Wyszkowie przekraczamy Bug, gdzie zatrzymujemy się w jakiejś azjatyckiej knajpie i jemy ich dziwaczne dania co później odbijało nam się czkawką (szczególnie mi). Po posiłku ruszamy dalej, ja czuję się nie najlepiej. Kręci mi się w głowie i masakrycznie chce mi się stać. Mówię chłopakom, że muszę się zatrzymać na moment. Stajemy pod jakąś stacją benzynową gdzie wypijam litr jakiegoś taniego energetyka i wcinam snickersa (przy okazji Bogdan ma drugi piwnystop). Po kilkunastu minutach takiego postoju i sporej dawce tauryny czuję się niemal jak nowo narodzony. Znowu zaczynam dawać zmiany i zapierniczać z werwą. W Pułtusku przekraczamy Narew. Do Ciechanowa jedziemy ciut naokoło, po drodze zatrzymujemy się w jakiejś wiosce na uzupełnienie zapasów (trzeci piwny-stop). Z Ciechanowa już droga wojewódzką (615) kierujemy się na Mławę, ruch i wiatr trochę ustał.

Powoli przesuwamy się coraz dalej na północ, zbliżając się do granic północnego Mazowsza. Około 22 docieramy do Mławy. Bogdan ma coraz większe problemy ze ścięgnami. Na budziku już 300 km więc chwilę odpoczywamy na rynku. W Mławie chłopaki decydują się jednak odpuścić nocna jazdę i postanawiają się rozbić kilka km za miastem. Rozstajemy się około 23, po wspólnym przebyciu 315 km postanawiam dalej jechać sam.

Kieruję się na Działdowo, przy okazji opuszczając Mazowsze wjeżdżam w warmińsko -mazurskie. Drogi trochę się psują. Jestem coraz bardziej śpiący. Robie coraz częstsze przerwy aby tylko jakoś przetrwać noc. Z 10 km za Działdowem odbijam w boczne drogi. W Turzy Wielkiej robię sobie dłuższy postój po kościołem. Ucinam sobie dwie krótkie drzemki z przerwą na podjadanie (25 i 15 minut). Noc jest bardzo ciepła co zwiastuje niezły upał następnego dnia. Po około 70/80 minutach przerwy ruszam dalej. Zaczyna świtać. Robię trochę zdjęć, bocznymi dziurawymi drogami kieruje się na Lubawę. Zdjęcia zajmują mi sporo czasu, staram się jakoś rozruszać aby nie nie zasnąć za kierownicą. Na jakiejś bocznej górce drzemię kolejne 20/25 minut po czym już ostrzej ruszam przed siebie. Przy jakimś pierwszym otwartym sklepie uzupełniam zapasy żywieniowe. Wypijam też litrowego Blacka co w końcu stawia mnie na nogi. O tym jak daleko odjechałem już od południa polski przekonuje się słuchając sprzedawcy, który w co drugim słowie mówi "jo, jo".

Droga z Lubawy do Iławy to chyba najgorszy fragment tej trasy, masakryczny ruch, brak pobocza, mnóstwo tirów, beznadziejne muldy przy krawędzi jezdzni. Kilkukrotnie zostałem zepchnięty z drogi, kierowcy z Warmii wydają mi się nieźle pojebani. Powoli zaczynam tęsknić za wariatami z Małopolski. Z Iławy drogą 521 udaję się wciąż na północ. Dojeżdżam do gminy Prabuty gdzie pstrykam kilka zdjęć (wjeżdżam do województwa pomorskiego). Zaczynają się pierwsze małe "zmarszczki" na tej ogólnie płaskiej jak stół trasie.

Z Prabut lasami, ponad 9 km bez asfaltu, dojeżdżam do drogi 524 i dalej innymi drogami wojewódzkimi dojeżdżam do Gniewu. Tutejsze asfalty są bardzo kiepskiej jakości. Z rzadka "kładę" się na lemondce, na tych dziurach jest po prostu zbyt niebezpiecznie. Upał daje mi się coraz bardziej we znaki. Temperatura wynosi ponad 30 stopni. Około 14-stej dojeżdżam do Gniewu gdzie ze 20 minut czekam na prom. To czekania i sama przeprawa nieźle mnie osłabiła. Upał stał się dla mnie nieznośny. Chwilę odpoczywam na drugim brzegu Wisły pod zamkiem, by w końcu około 15:20 ruszyć w dalszą drogę. Z 10 km cisnę krajową jedynką. Zastanawiam się nawet czy nie jechać nią aż do Gdańska, droga ma dosyć szeroki pas techniczny, ruch jest co prawda na niej spory ale szybko jadące auta podciągają mnie do przodu.

Po chwili postoju na skrzyżowaniu do Pelplina postawiam jednak jechać bocznymi drogami, wygrywa rozsądek, że lepiej nie ryzykować jazdy w takim upale i zmęczeniu słońcem po tak ruchliwej trasie. Za Janiszewem na 15 minut kładę się w krzakach, nie śpię ale zamykam oczy. Staram się jakoś przetrwać ten lejący się żar z nieba. W Pelplinie kupuję trochę owoców oraz nowy zapas płynów. Powoli zaczyna się robić chłodniej.

Za Pelplinem poruszam się coraz to bardziej dziwnymi bocznymi dróżkami, jak nie po piachu to po jakichś kamiennych kocich łbach, szutrze i przeróżnego rodzaju płytówkach. Chyba najbardziej przypadł mi do gustu szutrowy odcinek wzdłuż jeziora zduńskiego, choć jego końcówka była już nieźle piaszczysta a na dodatek prowadziła sporo pod górę. Ogólnie taka jazda bocznymi dróżkami ma swoje zalety, niestety raczej nie na takich dystansach, mając ze sobą sakwy i po praktycznie dwóch nieprzespanych nocach.

Na w miarę normalną drogę wbijam się w Godziszewie skąd do Trąbek Wielkich (co za nazwa) śmigam drogą nr 222. W Trąbkach znowu odbijam na zadupia, na jednej z takich polnych dróżek urywam dolny hak od sakwy. Nie naprawiam tego, ponieważ tak obciążone sakwy bardzo dobrze trzymają się na samych górnych hakach. Powoli zaczynam mieć dość tych wertepów. Mam już za sobą ponad 30 km poza asfaltowych traktów i 500 km w nogach. Zbliża się też kolejna noc. Decyduję się więc odbić z wertepów na Kolbudy i Gdańsk, skąd miałem zamiar podjechac do Władysławowa pociągiem.

W Kolbudach po krótkiej rozmowie z Rudziskiem dochodzę do wniosku, że nie będę się przedzierał do Gdańska, w sumie nawet nie wiedziałem, czy miałbym tam wieczorem jeszcze jakiś pociąg do "Władka". Postanawiam zjechać z głównej trasy i ponownie wjechać na kocie łby. Zaczynam żałować, że zjechałem z tej porypanej wyznaczonej na "głupa" trasy. Decyduję się na nią wrócić, na gps-ie widzę jakiś leśny skrót. Droga okazuje się zamknięta szlabanem ale to dla rowerzysty przecież nie problem. Wjeżdżam ponownie w las, po około 2 km wertepków stwierdzam, że jednak rezygnuje i nie będę zarywał kolejnej nocy tłukąc się po nieznanych leśnych drogach. Swój sakwiarski rekord (nie jeżdżę na golasa) i tak poprawiłem o ponad 230km, resztę trasy postanawiam dokończyć jutro. Chwilę szukam miejsca na nocleg i gdy po kilku minutach znajduję odpowiednie drzewa rozwieszam swój hamak, bo przecież nie po to wiozłem go przeszło 500 km aby teraz spać na ziemi. Zasypiam bardzo szybko, trochę zawiedziony, że jednak nie dałem rady dociągnąć tych kilkudziesięciu km do Jastrzębiej Góry.


Podsumowując wyjazd, muszę przyznać, że był on bardzo szalony, szczególnie ten brak wytyczenia wcześniej trasy, takie jechanie z głupa może jest i dobre na 100/150 km ale nie na 500/600. Przeżyć przeżyłem, z lekka pobolewały mnie następnego dnia Achillesy, spiekłem sobie gębę i trochę poobijałem dupsko. Generalnie jednak nie było tak źle, bez obciążenia na pewno przejechałbym tę trasę, również gdyby nie przeciwny wiatr pierwszego dnia (około 230 km) to pewnie także dotarłbym do celu za "jednym machnięciem". No cóż trudno, jeszcze pewnie kiedys się spróbuję z taką trasą, ale pewnie ruszę w drogę o ciut późniejszej porze niż 3 rano, bądź dnia poprzedniego przynajmniej się wyśpię ;-).

Muszę również bardzo podziękować Jarkowi i Bogdanowi bez których raczej nie zrobiłbym tej trasy na raz. Bogdan gratuluję życiówki, bardzo miło było Cię poznać i do zobaczenia na trasie. Jarek, dzięki za inicjatywę i pomysł, do następnego oczywiście ;-).



Mapka:


Rekordowy jest nie tylko dystans, ale również ilość zdjęć jakie wrzucę do jednej wycieczki ;-p:

Podlasie się budzi. © stamper


Podlasie... © stamper


Gdy słońce się budzi... © stamper


Poranne mgły. © stamper


Stojaki na siano... © stamper


Tak nas prowadził GPS... © stamper


Bogdan i Jarek przed Warszawą... © stamper


Nad Bugiem. © stamper


Rzeka Bug... © stamper


Nad Narwią. © stamper


Słońce się kładzie. © stamper


W stronę słońca. © stamper


Na horyzont. © stamper


Nowy dzień... © stamper


Świtanie... © stamper


Prześwity... © stamper


Gmina Prabuty © stamper


I moje prabuty. © stamper


Stefan na kocich łbach. © stamper


Pomorskie drożyny... © stamper


Widziane z bliska... © stamper


Na końskim szlaku... © stamper


Przeprawa promowa w Gniewie © stamper


Zamek w Gniewie. © stamper


Nad brzegiem Wisły... © stamper


"Gniewny zamek"... © stamper


Nadwiślańska skarpa. © stamper


Pelplińskie wiatraki. © stamper


W krainie wiatraków. © stamper


Droga wzdłuż jeziora zduńskiego. © stamper


Zmiana nawierzchni. © stamper


Widziane z bliska... © stamper


Zbliża się wieczór. © stamper


I znowu zmiana nawierzchni, kilkadziesiąt metrów wcześniej urwałem dolny hak od sakwy... © stamper


W tej ambonie mógłbym się wreszcie zdrzemnąć. © stamper


Stefan na płytówce. © stamper


Mój nowy sakwiarski rekord. © stamper