Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi stamper vel kudłaty ze wschodniej roztoczańskiej wygwizdówki. Obecnie pomieszkuje sobie w bardzo zadymionej mieścinie, którą tubylcy zwą Krakowem. Wspólnie z Bikestats ma przejechane zaledwie 54489.15 kilometrów w tym 1132.07 w jakimś tam terenie. Mógłby jeździć więcej ale za dużo czasu marnuje na tego beznadziejnego bikestatowego bloga i inne internetowe dziadostwa. Na dziś większą radość sprawiają mu zagraniczne eskapady i w przyszłych latach będzie się starał powolutku, z sakwami eksplorować coraz to nowe obce terytoria. Jeździ sobie z bardzo małą prędkością średnią, coś około 19.92 km/h. Od czasu do czasu bywa obładowany sakwami jak wół (taką jazdę lubi najbardziej) i wcale się tym nie chwali, bo i nie ma czym.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy stamper.bikestats.pl
Flagolicznik zamontowałem w drugiej połowie września 2010 roku. Free counters!
Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2010

Dystans całkowity:2245.21 km (w terenie 79.44 km; 3.54%)
Czas w ruchu:114:30
Średnia prędkość:19.61 km/h
Maksymalna prędkość:62.50 km/h
Suma podjazdów:12908 m
Liczba aktywności:26
Średnio na aktywność:86.35 km i 4h 24m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
128.27 km 0.00 km teren
08:39 h 14.83 km/h:
Maks. pr.:54.30 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1970 m
Kalorie: kcal

Jałtańskie urwanie głowy oraz Lenin wiecznie żywy...

Czwartek, 30 września 2010 · dodano: 09.10.2010 | Komentarze 6

Idę na rower, bo szkoda dnia siedzieć przed kompem. Resztę zdjęć wrzucę kiedy indziej...

Port w Jałcie tuż, tuż po burzy... © stamper


Lenin w całej okazałości, Jałta. © stamper


Pomnik Lenina w Jałcie. © stamper


Nadmorski deptak w Jałcie. © stamper


Wzburzone Morze Czarne, port w Jałcie. © stamper


Tęcza w okolicach Jałty. © stamper


Dane wyjazdu:
112.21 km 1.60 km teren
07:18 h 15.37 km/h:
Maks. pr.:62.50 km/h
Temperatura:28.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2389 m
Kalorie: kcal

Południowy Krym jest przepiękny...

Środa, 29 września 2010 · dodano: 09.10.2010 | Komentarze 7

Na razie fotki, bo pisać mi się nie chce, ale nie bójcie się lenistwo niedługo zostanie przezwyciężone ;-)... Zdjęcia też może jeszcze jakieś wrzucę, ale to tylko może, przesyt jest niezdrowy.

Przyszedł w końcu czas aby coś tu jeszcze nabazgrać. Oczywiście nie chce mi się tego robić, ale jak obiecałem to muszę się troszku wysilić...

No więc tak, z tego co widać po zdjęciach musiałem wstać dosyć wcześnie, czyli jeszcze przed wschodem słońca. Tak też było w rzeczywistości, no może wstałem równo ze wschodem, nieważne. Tak jak napisałem poprzednio spałem tylko na alumacie, namiotu nie rozbijałem bo mi się nie chciało a zresztą wolę spać pod gołym niebem. Pogoda trzeba przyznać dopisała. Noc była naprawdę ciepła. Gdy się obudziłem spostrzegłem niedopitą butelkę winiacza. Nie miałem jednak ochoty na wypicie z samego rańca tego ustrojstwa, tak więc odepchnąłem myśl o tym jak najdalej od siebie i zabrałem się za robienie zdjęć. Jak już wspomniałem pogoda w nocy dopisała, z rana także nie miałem na co narzekać. Błękitne niebo i piękny wschód słońca w otoczeniu morza i skalnych klifów. Czego można chcieć więcej robiąc zdjęcia?

Będąc w Polsce często myślę o jakimś porannym wyskoku na zdjęcia, nigdy jednak mi się nie chce. Znaczy się czasem uda mi się gdzieś rano wyskoczyć, ale wtedy zwykle pogoda jest do bani. Tak więc jedynie podczas rowerowych wypraw mam możliwość fotografowania o wschodzie słońca. Jako, że tym razem zabrałem ze sobą statyw to zdjęcia w takim właśnie oświetleniu robiło mi się bardziej komfortowo. Napstrykałem więc dobrych kilkadziesiąt zdjęć których nie za bardzo chce mi się tu więcej wrzucać bo i po co? Tyle może wystarczy co?.

Jarek z Martą wstali trochę później, strzeliliśmy sobie wspólnie kilka głupkowatych zdjęć i wzięliśmy się za zwijanie naszego karawanu. Dzień powoli wstawał a jak się okazało miał być dla nas wyjątkowo długi a noc wyjątkowo krótka, przynajmniej dla mnie ;-) (choć moi towarzysze mieli nie mniejsze przygody hehehe).

W końcu ruszyliśmy w trasę. Martwiła mnie trochę nikła ilość wody jaką mieliśmy ze sobą. Chcieliśmy z Martą poprzedniego dnia zakupić w markecie jeszcze jedną dwulitrową butelkę, ale Jarek stwierdził, że jest nam niepotrzebna bo przecież następnego dnia z samego rana natrafimy na jakieś wiochy, gdzie napełnimy nasze wyschnięte bukłaki. Oczywiście okazało się, że to Marta i ja mieliśmy rację a nie nasz lekkoduch i wieczny optymista Jarosław S. Do najbliższej wioski dojechaliśmy dopiero po 23/24 km, w tym zaliczyliśmy co najmniej 15 km podjazdu. No cóż trzeba było wystawić jęzory na zewnątrz i oblizując się po brodzie przeć przed siebie.

Gdy w końcu dotarliśmy do pierwszej napotkanej wioski podładowaliśmy tam swoje energetyczne baterie jakimiś miejscowymi przysmakami oraz napoiliśmy swoje wysuszone wnętrza. Wioska ta leżała nad samym morzem, mieliśmy zamiar się w nim wykąpać, jednakże temperatura wody skutecznie nas do tego zniechęciła. Posiedzieliśmy więc sobie chwilkę nad morzem i po kilkudziesięciu minutach ruszyliśmy w dalszą drogę. Od razu czekał nas ostry podjazd.

Wschód słońca nad Morzem Czarnym, Krym. © stamper


Morze Czarne, wschód słońca. © stamper


I kto tu jest silnieszy? © stamper


Krymskie wybrzeże. © stamper


Morze Czarne © stamper


Jarek na krymskich drogach. © stamper


Krymskie klimaty... © stamper


Krymskie krajobrazy. © stamper


Podjazd ten wyglądał właśnie tak (zdjęcie poniżej), niby nic specjalnego ale ciągłe zjeżdżanie z 400 metrów nad poziom morza i ponowne wdrapywanie się na 400 metrów może troszkę człowieka zmęczyć. Ja bardzo lubię góry i podjazdy, Jarek także dobrze sobie z nimi radzi, tak więc dosyć sprawnie parliśmy pod górę. Te ciągłe przewyższenia były największą próbą dla Marty, która nie miała do tej pory zbyt wielkiego doświadczenia w zdobywaniu coraz to nowych przełęczy. Dziewczyna jednak bardzo dzielnie dawała sobie radę. Nie obyło się czasem bez pchania, ale ogólnie przez całą trasę jechała bardzo równo i narzekała. A trzeba przyznać, że zaliczyła z nami dosyć hardcorowy wypad hehe, nie jeden chłop by się wkur...ił jadąc z nami tę trasę a Marta zniosła ją bez histerii ;-). Za co z mojej strony zyskała naprawdę wielki rowerowy (i nie tylko) szacunek.

Krymskie serpentyny © stamper


Malorichens'ke, katedra św. Mikołaja, Krym. © stamper


Malorichens'ke, freski na katedrze św. Mikołaja. © stamper


Katedra świętego Mikołaja, Malorichens'ke. © stamper


Okulbaczona kobyłka. © stamper


Porowerowa gimnastyka. © stamper


Góry Krymu, okolice Ałuszty. © stamper


Góry Krymu, 10 km Ałuszty. © stamper


Muzyka tego zespołu ostatnio trochę mi się rozbija po makówce, może komuś również się spodoba...



Dane wyjazdu:
83.55 km 1.56 km teren
04:44 h 17.65 km/h:
Maks. pr.:59.70 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:788 m
Kalorie: kcal

Sudak - bliskie spotkanie z historią...

Wtorek, 28 września 2010 · dodano: 09.10.2010 | Komentarze 0

Co tu dużo gadać, Krym jest naprawdę piękny...

Opis i relacja będą niedługo, na razie zajmę się wrzuceniem jeszcze kilku zdjęć...

Budzik nastawiłem na godzinę 4:37, oczywiście nie wstałem o tej godzinie, ale dupsko jednak podniosłem jeszcze przed wschodem słońca. W nocy trochę padało, myślałem więc, że może będzie mokro, jednakże nic z tych rzeczy. Step chyba bezboleśnie wchłania każdą kroplę wody. W sumie dla mnie był to tego dnia plus, bo nie zamoczyłem sobie buciorów, ponieważ postanowiłem, wykorzystać w końcu swój statyw i porobić z niego trochę zdjęć. Nie chciałem aby było tak jak w zeszłym roku w Skandynawii. Tam statyw towarzyszył mi przez niecałe 3000 km a skorzystałem z niego raz, dokładnie zrobiłem z niego może ze 3 zdjęcia, a to ustrojstwo waży troszkę ponad 2 kilo. No cóż widocznie lubię ćwiczyć swoje kopytka, jak na razie dają radę. Jak dawać radę przestaną, to troszkę mocniej popukam się w głowę, ale nastąpi to pewnie dopiero za kilka lat. Nieważne...

Tak jak wspomniałem, obudziłem się tuż przed wschodem słońca, niebo było zachmurzone, jednakże chmury układały się w ciekawe tekstury. Mordka więc lekko mi się uśmiechnęła i z większym zapałem zacząłem wspinać się na pobliskie wzgórze. W ciągu godziny wykonałem około 40 zdjęć, wrzucam oczywiście tylko kilka z nich, reszta nie nadaje się do publikacji ;-).

Gdy wróciłem z "pleneru" Jarek z Martą przestali już pochrapywać i wystawili głowy ze swojej nory. Była godzina 7 ukraińskiego czasu, tak więc najwyższa pora aby zacząć zbierać manatki. Pakowanie szło nam dosyć opornie, zanim to wszystko poskładaliśmy i zjedliśmy śniadanie, była już godzina 9. Postanowiłem więcej nie rozbijać namiotu i spać po Kudłatowemu czyli byle jak i byle gdzie. Współtowarzyszom zostawiłem wolną rękę w tej sprawie, ja jak postanowiłem tak zrobiłem, namiot był już dla mnie (a raczej dla Marty, która go wiozła) przedłużeniem błotnika.

Do Sudaku mieliśmy jakieś 45 km, niby niedaleko ale też nie tak blisko. Trasa zaczęła się robić bardziej górzysta, przeważały jednak zjazdy. Wzdłuż drogi było coraz więcej winnic i ciekawych górskich krajobrazów (zrobiłem kilka fotek). Pogoda dopisywała, było około 25 stopni. Do Sudaku dotarliśmy między 12 a 13, na przydrożnym targu podładowaliśmy akumulatory, zjadłem tam po raz pierwszy takiego dziwnego okrągłego placka (nie wiem jak się to coś nazywało) i bardzo dobrą słodką bułkę. Po chwili odpoczynku ruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu osławionej XIV wiecznej twierdzy wybudowanej tu przez Genueńczyków.

Krymski step o świcie. © stamper


Gdy budzi się dzień. Krajobrazy Krymu. © stamper


Krymski step o świcie, okolice Bahate. © stamper


Góry Krymu o świcie. © stamper


Droga do Bahate, Krym. © stamper


Nasze trumienki... © stamper


Marta i Jarek, kierunek Sudak. © stamper


Górski kieł w drodze do Sudak, Krym. © stamper


Krym, góry jakieś 10 km od Sudaku. © stamper


Winnice tuż przed Sudakiem. © stamper


Twierdzy nie dało się przegapić, ponieważ zdecydowanie góruje nad miastem. Jak można wyczytać w Wikipedii: "Forteca ta została wzniesiona po przejęciu tych terenów przez Genueńczyków w 1365 z rąk Wenecjan za zgodą Tatarów. Stanowiła ona element całego zespołu genueńskich fortec na południowym wybrzeżu Krymu, chroniących interesy tego państwa w tym regionie i, obok twierdzy w Kaffie (dzisiejszej Teodozji), była najmocniejszym ogniwem tego kompleksu.

Teren pod budowę został wybrany ze względu na walory obronne miejsca (góry, morze). Całość obwarowania została zbudowana na planie rombu. Twierdza była dostępna praktycznie tylko od północnego wschodu, a i z tej strony Genueńczycy wybudowali głęboką fosę, oddzielającą mury od otaczających terenów, nad którą spuszczano most prowadzący do głównej bramy. Budowa była kontynuowana w l. 1381-1430. Wewnątrz murów mieściła się duża osada. W centralnej części twierdzy rozciągał się plac z loggią i salą komuny. W bliskim sąsiedztwie tego budynku wzniesiono cysternę i fontannę, zaś nieopodal katedrę pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny i trzy kościoły. Obszar 29,5 ha otoczono ze wszystkich stron murami o długości 1 km, wysokości 6-8 m i grubości 2 m. Niektóre baszty miały 15 m wysokości.

Twierdza została zdobyta przez Turków latem 1475 jako ostatni bastion oporu genueńskiego na Krymie, a obrońcy twierdzy, w liczbie tysiąca, na czele z ostatnim genueńskim konsulem[1]Sudaku Cristofero di Negro, polegli w walce.

Do dziś zachowały się dwa ciągi murów z 14 basztami, meczet, ruiny kościoła, pomieszczenia podziemne zwane cysternami oraz fundamenty domów.

Każda z baszt miała swojego fundatora, co zostało uwiecznione kamiennymi płytami wmurowanymi w ściany poszczególnych baszt, dzięki czemu można obecnie prześledzić etapy budowy twierdzy. Baszty były budowane na planie czworokąta z wyjątkiem jednej, okrągłej, o której sądzi się, że pochodzi z czasów bizantyjskich. Najwyższą część twierdzy stanowił tzw. Zamek Konsula.

Meczet w twierdzy jest starszy, aniżeli sama twierdza. Jest on śladem krótkotrwałej podległości tych terenów w XIII w. Turkom z Ikonium. Najstarsze informacje dotyczące meczetu pochodzą z 1220. Z najwcześniejszego okresu zachował się jedynie północno-wschodni róg z jednym oknem, w klasycznym tureckim stylu. Reszta budowli pochodzi z początku XIV w., a portal z wieku XVI. Po zajęciu Sudaku przez Genueńczyków meczet został przekształcony w kościół katolicki, później służył Ormianom, prawosławnym i luterańskim kolonistom z Niemiec, sprowadzonym do miasta przez Rosjan. Po 1475 znowu stał się meczetem.

Na terenie twierdzy znajdują się również pamiątki z okresu późniejszego, z czasów już panowania rosyjskiego (koniec XVIII w.): resztki koszar pułku Kiryłłowskiego, zbudowanych z rozkazu księcia Potiomkina, i dwie armaty.

Twierdza współcześnie została w dużym stopniu zrekonstruowana, a prace archeologiczne prowadzone na jej terenie pozwoliły dokonać licznych odkryć, w tym z czasów pierwszych mieszkańców Krymu – Taurów (w wykopaliskach pod basztą bizantyjską). Obecnie twierdza uchodzi za jeden z najcenniejszych zabytków tej części Krymu i dużą atrakcję turystyczną."

http://pl.wikipedia.org/wiki/Twierdza_genueńska_w_Sudaku

No dość już tego kopiowania, teraz trochę ode mnie. Wejście na teren twierdzy kosztuje obecnie 30 hrywien, więc całkiem sporo jak na Ukrainę, z tego co wyczytałem w przewodnikach miało kosztować 10 hrywien. No cóż wszystko się komercjalizuje. Mimo to naprawdę warto wydać te kilkanaście złotych, wrażenie jest niesamowite. Dopiero po przekroczeniu bram twierdzy widać jak potężna i trudna do zdobycia musiała to być twierdza. Na zwiedzanie tego obiektu i wspinanie się po przeróżnych tamtejszych skałach zeszło nam ze 3 godziny. Zrobiłem tam sporo zdjęć, żałuję, że nie byłem wewnątrz rano czy przed zachodem słońca, miałbym o wiele lepsze światło do wykonywania fotografii.

Marta i Jarek, Sudak. © stamper


Jedna z bram sudackiej twierdzy. © stamper


Marta na tle twierdzy w Sudaku. © stamper


Twierdza Genueńska, Sudak na Krymie. © stamper


Sudak, Krym. © stamper


Kudłaty na sudackim klifie, Krym. © stamper


Szczyt genueńskiej twierdzy zdobyty... © stamper


Kudłaty i wybrzeże Sudaku. © stamper


Krymskie wybrzeże. © stamper


Black Sea, Sudak. © stamper


Góry wokół Sudaku. © stamper


Droga do miejscowości Novyi Svit, Krym. © stamper


Wieża strażnicza w byłej genueńskiej twierdzy, Sudak, Krym. © stamper


XIV wieczna twierdza genueńska w Sudaku, Krym. © stamper


Z Sudaku udaliśmy się do miejscowości Novyi Svit. Jest to miejscowość turystyczna położona około 6/7 km od Sudaku, prowadzi do niej przepiękna serpentynkowata droga wzdłuż wybrzeża. W Nowym Świecie przybłąkał się do nas zabawny piesek, biegał za nami dobrych kilkanaście minut, byłem zdecydowany zabrać go w sakwę albo na bagażnik, ale jak poszliśmy się z Jarkiem kąpać w morzu, to gdzieś zniknął cholernik. Chyba wiedział co się święci. Z Nowego Świata wyjechaliśmy po 17, zaczynało się już robić późno a my mieliśmy na liczniku 50 kilka km, ruszyliśmy więc z kopyta z powrotem do Sudaku a stamtąd w stronę Ałuszty. Wracając do Sudaku nad Twierdzą zagrało przepiękne światło, wykonałem tam kilka zdjęć, niestety nie w tym najlepszym miejscu, które wypatrzyłem po drodze. Nie zatrzymałem się tam, ponieważ nie chciałem już przeginać z tymi moimi zdjęciami i nie denerwować towarzyszy podróży. Zresztą nie lubię się zatrzymywać na zjeździe. Jednakże do tej pory żałuję, że tam nie przystanąłem, bo widok był naprawdę przepiękny a 2/3 minuty zwłoki z pewnością by nas nie zbawiły.

Zachód słońca nad górami wokół Sudaku. © stamper


Twierdza Genueńska w Sudaku o zachodzie słońca. © stamper


W Sudaku ponownie zrobiliśmy zakupy, tym razem w jakimś markecie i udaliśmy się w dalszą drogę. W międzyczasie zdążyło się ściemnić, tak więc ostatnie tego dnia 25 km pokonaliśmy w mroku. Łysy świecił choć nie tak ochoczo jak w ciągu ostatnich kilku dni. Na jakimś 75 km złapałem kapcia, po dopompowaniu dało się jednak jechać, dziura nie była zbyt wielka. Nocna trasa była bardziej wymagająca. Ruch był niewielki ale zaczęły się podjazdy. Po jakiejś 1.5 godzinnej jeździe znaleźliśmy odpowiednie miejsce na nocleg (ok. 2 km za miejscowością Mors'ke). Rozwaliliśmy się na klifie jakieś 20 metrów powyżej poziomu morza. Jarek z Martą rozbili namiot a ja jak sobie obiecałem spałem pod chmurką.

Na wieczór zostało nam winko w półtoralitrowym plastiku, które Jarek zakupił pod Twierdzą od jakiegoś handlarza. Muszę przyznać, że to winko było paskudne, mój żołądek w szkole średniej i w czasie studiów przyjął sporo podobnych sikaczy, tak więc mam jako takie rozeznanie co do takich trunków, więc jak piszę, że było paskudne to tak było w rzeczywistości. Jarek początkowo bronił jakości tego wykwintnego napitku, jednakże z każdym haustem łykał go mniej. Marta tylko zamoczyła język i powiedziała przeciągle blee... Jako, że Jarek coraz bardziej zniechęcał się do tego szlachetnego napitku, sam musiałem z nim walczyć ze zdwojoną siłą, przyznaję się, że również nie dopiłem go do końca bo był to niezły rozpuszczalnik. Zostawiliśmy sobie troszkę na rano aby mieć czy przepłukać usta hehe ;-).

Dane wyjazdu:
74.33 km 0.83 km teren
03:57 h 18.82 km/h:
Maks. pr.:55.60 km/h
Temperatura:23.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:586 m
Kalorie: kcal

Symferopol, czyli przywitanie z Krymem.

Poniedziałek, 27 września 2010 · dodano: 09.10.2010 | Komentarze 5

Do Symferopola dotarliśmy punktualnie. Ukraiński pociąg na 24 godzinnej trasie miał zaledwie 10 minut opóźnienia, dla naszych kolei coś takiego byłoby niemożliwe. Wart wspomnieć też, że komfort podróży w ich pociągach jest wyższy niż w naszym kolejowym wiecznie opóźnionym dziadostwie.

Na dworcu w Symferopolu spotkaliśmy się z Eugenią, Marta poznała ją przez internet. Zaprowadziła nas do swojego domu, pozwoliła nam wziąć prysznic i poczęstowała nas pyszną herbatą. Od jej męża dostaliśmy mapy, które niestety troszkę później mi się zniszczyły ;-(. Okazało się, że Eugenia jest świetnym fotografem, obiecała zrobić nam foty jak wrócimy do Symferopola za kilka dni. Słowa oczywiście dotrzymała ale o tym później.

Od Gieni wyjechaliśmy około 13, nie obczailiśmy najlepiej trasy na necie i na mapach, więc na początku troszkę pobłądziliśmy w mieście. Szybko jednak zorientowałem się, że coś jest nie tak i zawróciliśmy na właściwe tory. Chcieliśmy jak najszybciej wydostać się z Symferopola, miasto to wydało nam się nieciekawe, brudne i głośne. Pełno tam było aut i szalonych kierowców autobusów (zmora ukraińskich dróg). Wydostaliśmy się więc stamtąd jak najszybciej i drogą P23 udaliśmy się w kierunku Teodozji i Sudaku. Droga ta miała jako taką nawierzchnię, ruch z początku spory z czasem się przerzedził. Po drodze zrobiłem kilka fotek, ale najciekawsze widoki było dopiero przed nami. Za Bilohirskiem wstąpiliśmy do baru na stacji benzynowej aby coś zjeść. Za cholerę z Jarkiem nie mogliśmy się dogadać z młodą dziewczyną stojącą za ladą. Po kilkunastu minutach wreszcie udało nam się coś sensownego zamówić. Danie to jednak w żadnym razie nie zaspokoiło mojego głodu, więc dopchałem się jeszcze czekoladą i rodzynkami.

Jako, że zaczynało się już powoli ściemniać, zaczęliśmy się powoli rozglądać za miejscem na nocleg. W miejscowości Bahate Jarek zakupił trochę owoców, sprzedawali tam świetny winogron. Około 2 km za tą wioską odbiliśmy w boczną drogę, gdzie po przejechaniu po wertepach ponad 800 metrów znaleźliśmy świetne miejsce na nocleg nad małym jeziorkiem. Namioty rozbijaliśmy w ciemnościach, przy niewielkim akompaniamencie łysego. Nie szło mi z tym najlepiej, bo ostatni raz, ten właśnie namiot rozbijałem dwa lata temu i trochę mi się zapomniało jak on wygląda i z czym to się je ;-). Tak więc rozbicie tej mojej trumienki zajęło mi dobre 30 minut ale w końcu się udało. Szybko położyliśmy się spać, bo jutro czekała nas dłuższa i trudniejsza trasa...


Krymski step. Zdjęcie popaćkane bo nie umiałem inaczej go przerobić ;-) © stamper


Meczet przy drodze P23, jakieś 30 km za Symferopolem, Krym. © stamper



Krym, step gdzieś pomiędzy Symferopolem a Sudakiem. © stamper


Krymski step. © stamper


Krymski step, okolice Bilohirska. © stamper


Dane wyjazdu:
105.33 km 0.00 km teren
06:11 h 17.03 km/h:
Maks. pr.:36.60 km/h
Temperatura:12.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:338 m
Kalorie: kcal

Nocny początek, czyli odprawa już zakończona, wejścia nie ma...

Sobota, 25 września 2010 · dodano: 09.10.2010 | Komentarze 0

Jak to często u mnie bywa, nasz kolejowy przejazd do Lwowa nieco się pokiełbasił. Zaczęło się niby zwyczajnie, czyli tak jak miało być. O 12:40 wsiadłem z załadowanym rowerem w pociąg osobowy do Rzeszowa, tam miałem przesiadkę na pociąg do Przemyśla gdzie umówiłem się z Martą i Jarkiem. Z przesiadką nie było problemu, pociąg stał już podstawiony na peron, ale nie musiałem się zbytnio śpieszyć bo stał tam jeszcze kilka minut. W Przemyślu byłem planowo około 17:45. Do pociągu do Lwowa zostało mi jeszcze 1.5 godziny. Jarka z Martą nie zastałem na dworcu w Przemyślu, dotarli tam sporo wcześniej więc wybrali się jeszcze do Krasiczyna zrobić kilka fotek pod tamtejszym zamkiem. Nie chciałem się nudzić czekając na nich, wybrałem się wiec na miasto, podjechałem m.in pod wzgórze zamkowe. Sam Przemyśl jest naprawdę ładny, jednak będąc tam niewiele ponad godzinę, zdążono mnie kilka razy słownie zaczepić jakimś głupkowatym tekstem. Na ulicach oprócz turystów było sporo tamtejszej młodzieży i jakichś śmiesznych zakompleksionych dresiarzy. Nie bardzo rozumiem takich ludzi siedzących bądź idących zawsze w grupie, którzy widząc obcego, a tym bardziej sakwiarza, muszą do niego rzucić jakiś głupkowaty tekst. Może coś takiego podnosi ich mniemanie o sobie, jacy to oni są kozacy, nie wiem. Na pewno nie zwiększa to ich ilorazu inteligencji... Nieważne.

Pod dworzec zawitałem ponownie o 18:25, Jarka z Martą dalej nie było, podjechałem więc do kantoru wymienić jeszcze trochę hrywien. Kurs był tu lepszy niż w Krakowie. Czekając na nich kręciłem się po placu przydworcowym, zrobiłem tak ze 2.5 km jeżdżąc tak na małej przestrzeni przydworcowego parkingu. To dzięki tym kilometrom jestem tak wysoko w rankingu za ten rok hehehehe.

Jarek z Martą pojawili się dopiero za piętnaście 19. Po krótkim przywitaniu od razu poszliśmy do kasy, okazało się, że kasjerka sprzedaje bilety na trasie Przemyśl-Lwów do 18:45, spóźniliśmy się więc jakieś 2 minuty. Popędziliśmy jeszcze jak najszybciej do celników, myśleliśmy, że może uda się jeszcze załapać na ten pociąg. Niestety panowie z odprawy byli nieubłagani. Po krótkiej dyskusji zdecydowaliśmy się jechać do Lwowa rowerami ;-). Mieliśmy na to całą noc bo pociąg ze Lwowa do Symferopola mieliśmy o 9:40. Tak więc nie za wiele się zastanawiając ubraliśmy na siebie odblaskowe kapoki, załączyliśmy światełka i udaliśmy się w stronę przejścia granicznego w Medyce.

Do granicy z dworca jest jakieś 12 km, jechaliśmy dosyć żwawo bo mieliśmy nadzieję, zdążyć na ten sam pociąg już na Ukrainie. Jeden z taksówkarzy powiedział, że jeśli się pośpieszymy to mamy szansę dopaść ten pociąg w Mościskach, jakieś 8-10 km za granicą, już po stronie ukraińskiej. Do przejścia dotarliśmy więc dosyć szybko, odprawa też była bezproblemowa. Celnicy po obu stronach patrzyli na nas dosyć dziwnie, no cóż nie często widzi się sakwiarzy przekraczających granicę w ciemnościach. Najlepsza była reakcja jednej z ukraińskich celniczek, która powiedziała do nas nie jedźcie tam po ciemku, tam są sami wariaci drogowi, uśmiechnąłem się do niej i powiedziałem, że na polskich drogach również ich nie brakuje...

Granicę przekroczyłem mając na liczniku bodajże 21 km, reszta tego dystansu jest więc czysto ukraińska ;-). Do Mościsk także jechaliśmy dosyć szybko, na stacji okazało się, że ten pociąg już odjechał, a następny jest dopiero z samego rana. Nie pozostało nam więc nic innego tylko kręcić dalej. Jak się powiedziało A to trzeba powiedzieć też Beeeeeeeeeeee... Na stacji zjedliśmy jeszcze jakieś bułki i czekoladę i ruszyliśmy w mrok ukraińskich tras.

O samej trasie za wiele nie napiszę, bo co tu mogę napisać. Przejechaliśmy ją w nocy, na drodze było sporo dziur, których największą ilość zaliczył Jarek, który nie miał przedniej lampki bo po co mu ona, przecież ma cudowny telefon z latarką (którego tu jeszcze nie używał, ale później wydatnie przydał nam się kilka razy). W mijanych po drodze miejscowościach sporo się działo, widać, że ukraińska młodzież lubi się bawić, w sumie była sobota więc naród bawi się i odpoczywa przy muzyce i alkoholu, u nas zresztą jest podobnie. Po jakichś 20 km przejechanych już na Ukrainie zabrałem od Marty sakwy, miała pożyczone od kolegi crosso dry przednie. Wiozła je oczywiście na tyle, zaproponowałem jej zamianę, bo postanowiłem wypróbować mój nowy nabytek czyli przedni low rider. Dalsza droga wyglądała więc tak, że ja jadę z Marty sakwami a ona wiezie mój wór transportowy, w którym znajdował się mój trumienkowaty raz wykorzystany namiot (2.45 kg), alumata oraz statyw (waży ok. 2 kg). Tak więc nasze rowery zmieniły lekko kształt i wygląd, ja troszkę przytyłem a Marta odchudziła się o jakieś 3 kg. Dla mnie to była żadna różnica, w sumie cieszę się, że miałem okazję sprawdzić jak jeździ się z przednimi sakwami bo do tej pory zawsze kulałem się z przyczepką. Teraz już wiem, ze przednie sakwy są wygodniejsze podczas jazdy. Z przyczepką mam przejechane ponad 5 tysięcy km i nie powiem, aby jeździło mi się z nią komfortowo. Wiem, że sporo osób zachwala extrawheela, ja niestety nie będę się do nich zaliczał. Zarówno w zeszłym roku w Skandynawii jak i w tym roku w wypadzie do Słowenii, sporo się na tą moją jednokołówkę nawkur...łem.

Do Lwowa dotaliśmy jakoś po 1 w nocy, nie pamiętam o której dokładnie. Dojazd do dworca jest wyłożony kostką po której jeździ się naprawdę masakrycznie, może i jest ona zabytkiem ale poruszanie się po niej to tragedia i to nie tylko dla rowerzystów. Sam dworzec we Lwowie jest naprawdę piękny, nasze obskurniaki się do niego nie umywają. Zakupiliśmy bilety do Symferopola a później zdrzemnęliśmy się do 5 rano. Na dworcu przez całą noc było pełno ludzi. Gdy około 5 wybudziła nas ochrona dworca (robili miejsce dla ekipy sprzątającej) zaczęliśmy się trochę szwędać po samym dworcu w oczekiwaniu na pociąg. Uciąłem sobie między innymi półgodzinną rozmowę z pastorem z RPA, który przyjechał na Ukrainę zajmować się dziećmi ulicy, których podobno w samej Odessie jest kilkadziesiąt tysięcy. Około 7 rano pojechałem z Martą na miasto porobić kilka zdjęć, nic mi jednak nie wyszło, miałem mało czasu a poza tym byłem niewyspany, wnerwiała mnie też masakryczna jakość tej kostki, którą wyłożone są ulice w okolicy dworca. Przed godziną 9 na dworzec przybyła Jarka koleżanka Krystyna, porozmawialiśmy chwilkę i poszliśmy na szybkie zakupy. O 9:40 wsiedliśmy w pociąg w którym mieliśmy spędzić następne 24 godziny...

Aby się załadować z rowerami do pociągu musieliśmy je oczywiście rozładować i odkręcić przednie koła. Dwa rozkręcone rowery zamocowaliśmy na górnym łożu a jeden na półce bagażowej w naszym przedziale. W czasie jazdy nic nie spadło nam na głowy więc chyba zamocowaliśmy je dosyć dobrze. Pociąg wystartował zgodnie z planem i wreszcie wyruszyliśmy na spotkanie przygody na południowo wschodni kraniec Ukrainy.

Dworzec kolejowy we Lwowie. © stamper


Nie licząc miastowych części, nasza trasa przebiegała tak:
Przemyśl-Medyka-przejście graniczne-Mościska-Berehove-Sudova Vyshnia-Horodok-Lwów.

Dane wyjazdu:
24.66 km 0.00 km teren
01:17 h 19.21 km/h:
Maks. pr.:36.50 km/h
Temperatura:22.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Krakowskie pitu pitu.

Piątek, 24 września 2010 · dodano: 24.09.2010 | Komentarze 3

Rano na zakupy do Carrefoura, później na rynek, dalej do sklepu podróżnika po mapy, których w końcu tam nie kupiłem ;-) i na samym końcu po ubezpieczenie na jutrzejszy kilkudniowy kolejowo-rowerowy wypad na Krym.
Kategoria < 100 km, Miasto


Dane wyjazdu:
13.09 km 0.00 km teren
00:38 h 20.67 km/h:
Maks. pr.:33.30 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Tiry na tory, dzień bez samochodu...

Środa, 22 września 2010 · dodano: 23.09.2010 | Komentarze 4

Czy ktoś jeszcze w ogóle przejmuje się takimi akcjami??? Ja samochodu nie posiadam, więc wczoraj siadłem jak zwykle na rower, dla mnie więc to żadna nowość. Niestety ci co samochody posiadają, to widocznie w dupie mają (ach co za piękny rym ;-) takie wydarzenia jak dzień bez samochodu.

Wczoraj oddałem rower do serwisu, aby mi wycentrowali koło, w sumie ostatnio sam sobie centrowałem kilka razy tylne kółeczko i nawet nie szło mi z tym tak źle, postanowiłem jednak aby zajęli się tym "fachowcy". Oddałem więc rower do serwisu a sam ruszyłem na rynek piechotą. Tak, tak potrafię jeszcze chodzić, choć oczywiście wolałbym się toczyć na dwóch kółkach. Specjalnie starałem się dostrzec, czy ruch samochodowy w Krakowie zelżał choćby ociupinkę z okazji dnia bez samochodu. Niestety moje wnioski nie są korzystne. Krak był zakorkowany jak zawsze w dzień roboczy, wszędzie pełno blachosmrodów na chodnikach i ścieżkach rowerowych, ludzie się śpieszą i trąbią jeden na drugiego. Wzmożonego ruchu pieszo-rowerowego niestety nie zauważyłem. Tak przez około 1.5 godziny łażenia w okolicach centrum dostrzegłem zaledwie kilkudziesięciu rowerzystów, co jak na Kraków naprawdę nie jest liczbą zbyt imponującą. A pogoda dziś dopisała, oj dopisała.

Co tu dużo gadać, jest tragicznie, ludzie nie lubią wysiłku fizycznego, kochają wygodę, w dupie mają środowisko oraz swoje i cudze zdrowie. Ja sobie wczoraj nie pojeździłem ale naprawdę miałem nadzieję, że pojeżdżą sobie inni. No cóż może w przyszłym roku będzie lepiej (jakoś w to nie wierzę).

TIRY NA TORY, TIRY NA TORY jop twoja mać. Ludziska podpisujcie się pod petycją na stronie http://www.tirynatory.pl/
Codziennie o tej właśnie akcji można posłuchać w radiowej trójce.

Pozdrower dla wszystkich zakręconych.

Krakowskie sukiennice. © stamper


Kraków, stare miasto. © stamper


A oto moje najnowsze muzyczne odkrycie:


Jono McCleery niedługo zawita do Polski. Koncert odbędzie się w katowickim Jazz Club Hipnoza 5 grudnia o godzinie 20.
Kategoria < 100 km, Miasto


Dane wyjazdu:
162.09 km 0.00 km teren
06:58 h 23.27 km/h:
Maks. pr.:50.80 km/h
Temperatura:13.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:439 m
Kalorie: kcal

Powrót z Roztocza...

Wtorek, 21 września 2010 · dodano: 22.09.2010 | Komentarze 0

Rano na "golasa" wybrałem się jeszcze jeden raz do dentystki do Zwierzyńca (wyszło mi niecałe 42.3 km) a po południu już z nieźle obładowanymi sakwami (ok. 23 kilo, dostałem trochę wałówki z domu ;-) pokręciłem do Rzeszowa na pociąg do Kraka.

Trasa:
Długi Kąt-Józefów-Łukowa (droga 849)-Wola Obszańska-Różaniec-Wola Różaniecka-Luchów Dolny-Brzyska Wola-Kuryłówka-Leżajsk (droga 877)-Giedlarowa-Biedaczów-Żołynia-Dąbrówki-Czarna-Palikówka-Strażów-Krasne-Rzeszów.

Przez ponad 70 km miałem mocnego wmordę i wleweuchowinda, po 17 trochę się uspokoiło. Za Leżajskiem zaczęły się niewielkie hopki, raz w górę raz w dół, czyli to co Kudłaty lubi najbardziej ;-). Na zdjęcia nie było czasu, pociąg mnie za nadto naglił.

No i jeszcze z dworca w Kraku do mieszkania 1.5 km ;-).

Dane wyjazdu:
103.01 km 22.47 km teren
04:47 h 21.54 km/h:
Maks. pr.:43.00 km/h
Temperatura:11.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:212 m
Kalorie: kcal

Śladami grekokatolickich cerkwi vol. 2

Poniedziałek, 20 września 2010 · dodano: 21.09.2010 | Komentarze 1

Opis później bo teraz mnie czas nagli... Jakieś 60 km tej trasy to Podkarpacie, reszta lubelskie.

Trasa:
Długi Kąt-Park Krajobrazowy Puszczy Solskiej-Zamch-jakaś dupiata błotno-polna droga przez Kolonię Stary lubliniec do Niemstowa-Ułazów-leśna droga prowadząca do zbiornika przeciwpożarowego-wyjechałem z niej za Niemstowem, musiałem się więc trochę wrócić aby sfotografować tamtejszą cerkiew-Folwarki-Cieszanów-Nowe Sioło- Dąbrówki (na drodze do Gorajca znajduje się niezła wyrwa popowodziowa w asfalcie)-Gorajec (jest tam bardzo ładna drewniana cerkiew z XVI wieku, niestety było już za późno i zdjęcia są moim zdaniem do kitu, pobłądziłem tam zresztą trochę i najpierw napatoczyłem się na kaplicę w polnej głuszy a dopiero później odnalazłem tę cerkiew)- asfalt skończył się i zaczął pod domem sołtysa w Gorajcu, zawróciłem więc na drogę 865, skąd skręciłem na szuter do miejscowości Piła i dalej już prosto do Rudy Różanieckiej. Było już ciemno jak w d..ie, tylko łysy trochę przyświecał na polanach, więc jakoś przez Susiec, "Osrałedek" i Hamernię dotarłem do Długiego ;-). Wycieczka udana ale cel niezrealizowany, wiele jeszcze południowo-roztoczańskich cerkwi czeka na moje odwiedziny hehe.
Co najmniej tyle: http://www.roztocze.horyniec.net/Roztocze/Html/cermap.htm
a to tylko Roztocze południowe ;-).

Lekko błotny speederus pospolitus. © stamper


Siana kopy. © stamper


Tonący kamieni się trzyma... © stamper


Greckokatolicka cerkiew Narodzenia NMP w Niemstowie. © stamper
Kategoria > 100 km, Samotnie


Dane wyjazdu:
41.84 km 5.63 km teren
01:38 h 25.62 km/h:
Maks. pr.:35.20 km/h
Temperatura:12.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:105 m
Kalorie: kcal

Zielony, rowerowy szlak Puszczy Solskiej.

Niedziela, 19 września 2010 · dodano: 19.09.2010 | Komentarze 0

Miałem dzisiaj znowu jechać fotografować cerkwie, ale pogoda troszkę się zepsuła (rano było bardzo ładnie). Nie, nie padało, ale około południa niebo pokryło się chmurami a ja do zdjęć chciałem mieć chociaż częściowo błękitne sklepienie ;-). W sumie to może nie pojechałem tam przez lenistwo, nie wiem już sam. Wieczorem, czyli około 17:30 już się ponownie wypogodziło, mogłem, więc zaryzykować tę trasę, no cóż jutro spróbuję zmusić się do dalszej jazdy, podobno ma być słonecznie.
Trasa:
Długi Kąt-Samsonówka-Pardysówka-Józefów-drogą 849 na Łukową z której odbijam na kamienistą utwardzankę i zielony szlak rowerowy po Puszczy Solskiej. Po puszczy jadę standardowe kółeczko, 5.6 km po szutrze, reszta to asfalt. Dojeżdżam do mostu na Tanwi i zawracam w stronę Hamerni. Z Hamerni już prosto do Długiego. Tempo dziś sobie zadałem takie nijakie, ani szybkie ani wolne, miało być powyżej 25 km/h i jest. Pogoda znośna, troszkę chłodno ale dobrze mi się jechało.

Troszkę koncertowej gitarki na wieczór nie zaszkodzi ;-).

Kategoria < 100 km, Samotnie