Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi stamper vel kudłaty ze wschodniej roztoczańskiej wygwizdówki. Obecnie pomieszkuje sobie w bardzo zadymionej mieścinie, którą tubylcy zwą Krakowem. Wspólnie z Bikestats ma przejechane zaledwie 54489.15 kilometrów w tym 1132.07 w jakimś tam terenie. Mógłby jeździć więcej ale za dużo czasu marnuje na tego beznadziejnego bikestatowego bloga i inne internetowe dziadostwa. Na dziś większą radość sprawiają mu zagraniczne eskapady i w przyszłych latach będzie się starał powolutku, z sakwami eksplorować coraz to nowe obce terytoria. Jeździ sobie z bardzo małą prędkością średnią, coś około 19.92 km/h. Od czasu do czasu bywa obładowany sakwami jak wół (taką jazdę lubi najbardziej) i wcale się tym nie chwali, bo i nie ma czym.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy stamper.bikestats.pl
Flagolicznik zamontowałem w drugiej połowie września 2010 roku. Free counters!
Wpisy archiwalne w kategorii

> 100 km

Dystans całkowity:12506.72 km (w terenie 474.33 km; 3.79%)
Czas w ruchu:626:59
Średnia prędkość:19.95 km/h
Maksymalna prędkość:73.60 km/h
Suma podjazdów:69777 m
Liczba aktywności:89
Średnio na aktywność:140.52 km i 7h 02m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
210.97 km 0.50 km teren
09:16 h 22.77 km/h:
Maks. pr.:63.50 km/h
Temperatura:14.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1336 m
Kalorie: kcal

Kraków - Rzeszów, na południe od A4.

Sobota, 6 listopada 2010 · dodano: 08.11.2010 | Komentarze 6

Pewnie była to moja ostatnia 2-setka w tym roku, dobrze, że chociaż wypaliła...

Trasa biegła tak:
Kraków (ul. Skorupki)-Wieliczka-Trąbki-Gdów-Łapanów-Muchówka-Lipnica Murowana-Tymowa-Zamek w Melsztynie-Zakliczyn-Gromnik-Tuchów (Klasztor ojców Redemptorystów)-Ryglice-Jodłowa-Dęborzyn-Bielowy-Kamienica Dolna-Gorzejowa (dupiaty asfalt)-Grudna Górna-Brzeziny (już lepszy asfalt)-Wielopole Skrzyńskie-Nawsie-Pstrągowa (świetny kilkukilometrowy zjazd)-Nowa Wieś-Czudec-Babica-Boguchwała-Rzeszów (ulica cicha, akademiki uniwerku rzeszowskiego).

Relacja później bo teraz muszę się zbierać do pracy ;-(.

Czas uzupełnić ten wpis co nieco, bo jak zwykle odłożę na później i będzie kupa. A więc tak, miałem wyjechać między 5 a 6 rano, oczywiście mi się to nie udało, z pracy poprzedniego dnia wróciłem później, byłem ze 3/4 minuty przed północą, a więc czasu na sen za wiele mi nie zostało, tym bardziej, że zamiast wziąć się jeszcze w nocy za pakowanie siadłem do kompa ;-p. No ale do rzeczy, wstałem jakoś 15 minut po 5 rano, specjalnie się nie śpieszyłem, wziąłem prysznic, ogoliłem swoje paskudne już wąsiska (za dużo jedzenia mi na nich zostawało) i zacząłem się pakować. Oczywiście nie obyło się też bez posadzenia dupska przed kompem i tak mi jakoś ten czas uciekł, że wyjechałem z Krakowa o 7:30.

Pogoda od samego rana była dobra, bez deszczu co było dla mnie najważniejsze, a z halnym można żyć, zresztą tego dnia więcej akurat mi pomagał. Przez jakieś 50/60 km gdy jechałem na południe, wiał mi w prawy bok, resztę trasy wiał mi w dupsko, więc nie było źle. Miejscami oczywiście miałem też trochę wmordęwinda, ale generalnie nie narzekam (ja nawet lubię taki wiatr, trochę poprzeklinam a później zawsze biorę się do roboty i po prostu jadę dalej). Trasy za bardzo nie znałem, poza odcinkiem do Wieliczki, więc musiałem kilka razy zerkać na mapę. W sumie jednak droga nie była zbyt skomplikowana. Przez ponad 100 km po województwie małopolskim jechałem drogami wojewódzkimi (trzycyfrowe żółtki), ruch był jednak niewielki, więc jechało mi się bardzo fajnie.

Ogólnie jechało mi się bardzo dobrze tego dnia, może to zasługa tego, że wziąłem ze sobą mp3 i jechałem przy dźwiękach muzyki. Doskonale pamiętałem jak mi się nudziło we wrześniu, gdy ponad 300 km zrobiłem jadąc samotnie (w sumie ze 30 km jechałem z Adapterem) do tego bez mojego mp3. A tamta trasa była taka nudna, że aż mnie nosiło ;-).

Po drodze zrobiłem kilka zdjęć, nic specjalnego, z opisów wynika co jest co więc nie będę się na ich temat rozpisywał.

Gdzieś po 60/70 km zaczęła mi szwankować przednia przerzutka, linka nie naciągała ani nie luzowała przełożeń, musiałem kilka razy na 8/10% pagórki wspinać się na śmiesznym przełożeniu 3/3. Później było już troszkę lepiej i jakoś dawałem radę bez zatrzymywania się dyrygować tą linką.

Za Ryglicami wyjechałem z Małopolski, na budziku było ze 130 km, reszta trasy to już Podkarpacie. Za Jodłową trochę pomyliłem trasę, nie chciało mi się patrzeć na mapę i nie zapamiętałem, że miałem skręcić na Przeczycę, a nie na Dęborzyn gdzie pojechałem. Wiele nie nadrobiłem, może nawet wcale, jedynie aby nie nadrabiać musiałem troszkę zmodyfikować trasę. Modyfikacja wyglądała w ten sposób, że nie pojechałem już przez Brzostek, tylko wcześniej odbiłem na Gorzejową (koszmarne 5/7 km dziurawego asfaltu) udając się w stronę Wielopola Skrzyńskiego a nie Wiśniowej. Pewnie gdyby mi wcześniej Adapter nie dał znać, że nie wyjedzie po mnie do Strzyżowa, to bym jednak śmigał przez tą Wiśniową, tak jednak nie miałem tam czego szukać. Marcinowi się trochę za dużo ostatnio pojuwenaliowało w listopadzie i zamiast wyjechać po mnie 30 km, jak to wcześniej ustaliliśmy, podprowadził mnie 3.5 km już po samym Rzeszowie, hehehe.

Z Wielopola skręciłem do miejscowości Nawsie i tam mnie trochę dopadł kryzys głodowy, był tam dosyć spory podjazd, na którego szczycie zjadłem przygotowany w domu ryż z owocami i jogurtem (moje standardowe oprócz czekolady danie rowerowe). Z tej wioski skręciłem w stronę Sędziszowa by później odbić na Pstrągową, gdzie był zaczepisty zjazd na którym już jadąc po ciemku rozpędziłem się do 63.5 km/h (asfalt jest tam pierwsza klasa a drogę oświetlają lampy). Z Pstrągowej już do samego Rzeszowa z budzika nie schodziło mi już praktycznie 30 km/h. Darło mi się naprawdę super, mimo już prawie 200 km na liczniku jechało mi się świetnie. Czułem się silny i zadowolony z pokonanej trasy. Zaspokojenie głodu dało mi tym razem naprawdę wielkiego kopa.

W Rzeszowie spotkałem się z Marcinem (Adapterem) i już wspólnie udaliśmy się na akademiki.

Podsumowując, wypad uważam za udany, nogi jeszcze dają radę coś wykręcić w tym sezonie, z jazdą nocną jestem już za pan brat (czołówka i latarka na kierownicy robią swoje) i zaliczyłem po drodze jakieś tam górki. Nie za wielkie, bo maksymalnie wyjechałem bodajże na 430 metrów, ale było kilka fajnych krótkich podjazdów, czyli to co niedźwiadki lubią najbardziej. W przyszłym roku pewnie powtórzę tę trasę, może trochę ją zmodyfikuję zahaczając o Jasło, zobaczymy. Z pewnością będę jeszcze nie raz chciał odwiedzić Podkarpacie.


Łapanów, widok na góry. © stamper


Widok na góry, Łapanów. © stamper


Pozostałości murów obronnych zamku w Melsztynie. © stamper


Ruiny zamku w Melsztynie. © stamper


Dunajec, widok z mostu w Zakliczynie. © stamper


Kościół w Siemiechowie. © stamper


Tuchów - Klasztor Ojców Redemptorystów. © stamper


Wieża klasztorna, Tuchów. © stamper


Klasztor Ojców Redemptorystów, Tuchów. © stamper


Trochę klasyki na koniec ;-)...



Dane wyjazdu:
121.33 km 4.81 km teren
05:40 h 21.41 km/h:
Maks. pr.:50.80 km/h
Temperatura:4.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:252 m
Kalorie: kcal

40 setek na bikestatsie stoi... Powrót z Roztocza.

Piątek, 29 października 2010 · dodano: 30.10.2010 | Komentarze 1

No wstyd się przyznać, ale być może nie uda mi się zrealizować tegorocznego założenia o przejechaniu 50 setek w tym sezonie. Dopiero mam 40 a do końca roku już niedaleko. Trochę za bardzo się rozleniwiłem w październiku. Żartuję, postaram się powalczyć. Nie można się mazgaić. Zresztą co ja pierniczę, mam na to jeszcze dwa wymarzone do jazdy miesiące. Będzie dobrze ;-).

Dzisiejsza trasa była z gatunku: jak tu się nie spóźnić na pociąg. W planach nie miałem jazdy po wielkich wertepach. W sumie w większości powtórzyłem trasę sprzed 2 dni. Ominąłem tylko wertepy puszczy solskiej i okolic Niemstowa.

Trasa biegła tak:
Długi Kąt-Józefów-Osuchy-Łukowa-Wola Obszańska-Moszczanica-Witki-Cewków-Dobra-Wylewa-Sieniawa-Ubieszyn_Tryńcza-Chodaczów-Laszczyny-Smolarzyny-Wola Mała-Palikówka-Krasne-Rzeszów. No i z dworca w Kraku do mieszkania.

Jechało mi się różnie. Pierwsze 20 km w porządku, miałem sporo siły, jechałem dosyć szybko. Następne 25 km to była dla mnie mordęga. Siły już tyle nie miałem, mimo, że podjadałem co chwilkę zaczepiste czekoladki i ciastka kokosowe. Wiatr zaczął mnie po prostu dobijać (w ogóle to miałem wmordęwinda z 90 km, reszta to boczny pierdzielnik), zacząłem się nawet zastanawiać co ze mnie za słabiak, że ciężko mi jechać 20 km/h. Na 45 km wjechałem w las za Cewkowem. Tam też skończył się na moment (niecałe 5 km) asfalt, jakieś jego pozostałości co prawda wystawały od czasu do czasu ale asfaltówką tego bym nie nazwał. Na długości 11 km tej drogi, minęły mnie tam aż dwa samochody i były to auta (na)leśników. Przechodząc jednak do sedna, w lesie odzyskałem siły i ochotę do jazdy, strasznie zaczęło mnie bawić lawirowanie wśród tamtejszych dziur w drodze, musiałem urządzać sobie niezły slalom aby nie dupnąć w jakąś dziurę tylnym kołem, bo miałem około 15 kilo bagażu w sakwach. Droga biegła lekko z górki więc miejscami jechałem po tych wertepach 30 km/h. Jak już się tak rozpędziłem to później na asfalcie też zaczęło mi się lepiej jechać. Wiatr oczywiście nie przestał wiać mi w facjatę (zdmuchiwał mi okruszki i wiórka kokosowe z moich dawno nie podciętych wąsisk i brody), ale prawdę mówiąc olałem go i przestałem zwracać nań uwagę. Osobiście wolę wiatr niż deszcz.

Do Rzeszowa dojechałem 40 minut przed odjazdem pociągu więc całkiem sporo. Nie musiałem się spinać na ostatnich kilometrach. W sumie to jakoś za bardzo się nie śpieszyłem, mogłem sobie pozwolić nawet na krótką sesyjkę pod cerkwią w Moszczanicy (jedyne moje fotograficzne założenie na ten dzień). Wjeżdżając do Rzeszowa znalazłem 2 linki na bagażnik (leżały od siebie jakieś 400 m), widziałem i trzecią (w sumie była to pierwsza) ale raz się nie zatrzymałem. Bardzo często znajduję te linki w tym roku już chyba ze 6 znalazłem. Zawsze mi się przydają, zresztą jak jakaś mi się już porwie to nie kupuję nowych bo wiem, że prędzej czy później znajdę jakąś na trasie. Teraz mam dwie kolejne w kolorze niebiesko czarnym ;-B.

Pogoda mi dopisała, niby zimno, ale mi ostatnio jakoś tak bardzo ciepło na rowerze, nawet ze swoich kłapouchowych rękawiczek zdejmuję nakładkę i jeżdżę z gołymi palcami. A mi w sumie jedynie w dłonie czasami bywało zimno. No cóż niektórzy twierdzą, że jestem zmiennocieplny może to i prawda.

Dzisiejsze km to 31 po województwie lubelskim, 1.53 po małopolskim i reszta po Podkarpaciu (ja komuś się chce niech sobie policzy).

Drzewo graniczne (lubelskie-podkarpackie). © stamper


Nagrobki, Moszczanica. © stamper


Cerkiew św. Michała Archanioła, Moszczanica. © stamper


Cerkiew św. Michała Archanioła w Moszczanicy. © stamper


Nie wiem co za muzykę wrzucić, dam więc troszkę Lisy Gerrard.


Dane wyjazdu:
128.19 km 13.96 km teren
06:15 h 20.51 km/h:
Maks. pr.:31.70 km/h
Temperatura:0.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:334 m
Kalorie: kcal

Rzeszów - Roztocze.

Środa, 27 października 2010 · dodano: 30.10.2010 | Komentarze 2

Trasa:
Kraków z mieszkania do dworca pkp (jakieś 1.6km), Rzeszów-Krasne-Palikówka-Wola Mała-Dąbrówki-Smolarzyny-Budy Łańcuckie-Laszczyny-Chodaczów-Tryńcza-Ubieszyn-Sieniawa-Dobra-Cewków-Stary Dzików-Ułazów-Niemstów-Kolonia Stary Lubliniec-Zamch-Park Krajobrazowy Puszczy Solskiej-Hamernia-Długi Kąt.

Miałem dziś jechać znacznie dłuższą trasę, nawet 300 km, ale praca pokrzyżowała mi trochę plany. Wróciłem z niej do mieszkania o 23:56, a miałem być w domu dwie godziny wcześniej. Nic nie byłem jeszcze spakowany ani przygotowany do drogi, a żeby pokonać taki dystans trzeba końcem października wyjechać najpóźniej o 5 rano. Obudziłem się dopiero po 6 (byłem trochę zmęczony po wczorajszych prawie 12 godzinach w pracy na rowerze), więc sporo za późno aby przykozaczyć na takim dystansie. Na Roztocze i tak zamierzałem się dostać, więc zebrałem się szybko i pogalopowałem na pociąg do Rzeszowa (wyjazd o 7:35), skąd już rowerkiem miałem się dostać w swoje rodzinne roztoczańskie tereny.

Z pociągu zadzwoniłem do niezawodnego Adaptera z zapytaniem czy nie chce się ze mną kawałek przejechać. Marcin oczywiście nie odmówił (on chyba nigdy nie odmawia) tak więc na dworcu w Rzeszowie spotkałem swojego dobrego rowerowego towarzysza. W miłej gatko-szmatkowej atmosferze przejechaliśmy wspólnie 32 km. Rozstaliśmy się na skrzyżowaniu dróg ze 2 km za Smolarzynami, ja uderzyłem w stronę Laszczyn a Marcin udał się do Łańcuta a później z powrotem do Rzeszowa (o 18 miał zajęcia, dzięki stary za te 30 wspólnych km, jak zwykle fajnie się gadało i jechało w Twoim towarzystwie).

Gdy się rozjechaliśmy każdy w swoją stronę, miałem do pokonania jeszcze prawie 95 km, niby nie tak dużo ale o tej porze roku to już całkiem sporo. Na budziku była 13:30, niby był jeszcze czas aby zdążyć przed zmrokiem, ale musiałbym nieźle napierniczać aby być w domu przed 18. Oczywiście nie chciało mi się wypruwać z siebie flaków i jechałem tempem rekreacyjnym. Zresztą po drodze sporo czasu straciłem na robienie zdjęć (zielony most na Wisłoku w Tryńczy, cerkwie w Cewkowie i Starym Dzikowie oraz jakieś tam inne polne pstryki). W szybszej jeździe nie pomagało mi też to, że połowę tej trasy jechałem po raz pierwszy w życiu, musiałem więc trochę zerkać na mapę. Blisko 14 km przejechanych nie po asfalcie (piachy, utwardzanki, prehistoryczne resztki dróg asfaltowych oraz kamieniste trakty leśne) również sprawiło, że w domu byłem dopiero o 19:30. A zresztą po co miałem się śpieszyć, trzeba cieszyć się jazdą. Gdy dotarłem do domu, okazało się że jest minusowa temperatura, mianowicie był minus jeden stopień. Podczas jazdy dało się odczuć spore ochłodzenie, ponieważ do domu dotarłem mając na sobie dwie warstwy ubrania więcej.

Jechało mi się bardzo fajnie, przez około 35 km trasy nie minął mnie żaden samochód (taką sobie fajną trasę znalazłem ;-p) a na reszcie dróg również ruch był niewielki. We znaki najbardziej dawał mi się głód, przekonałem się, że na 300 czy nawet 200 km które też były jedną z opcji miałbym za mało jedzenia. Na taką pogodę organizm potrzebuje jednak sporo więcej kalorii. Podczas drogi zjadłem 3.5 czekolady, kanapkę, dwa banany i jakieś 100 gramów ryżu z maślanka i bakaliami a mimo to bylem cały czas głodny. Ostatnie 20 km jechałem w kompletnej ciemnicy, niby gwiazdy przyświecały ale łysy się gdzieś zdrzemnął i było ciemno jak w du..ie.

Z jazdy a szczególnie trasy jestem bardzo zadowolony, fajnie, że udało mi się ponownie ustrzelić jakąś setkę, co nie zdarzyło mi się od początku października. Martwi mnie trochę tylna piasta, chyba trzeba będzie wymienić w niej łożyska ale to już po powrocie do Krakowa.

Zdjęcia wrzucam w dowolnej kolejności, nie chce mi się ich po kolei układać ;-p.

Cerkiew św. Dymitra, Cewków. © stamper


Cerkiew św. Dymitra w Cewkowie. © stamper


Cerkiew Najświętszego Serca Jezusa w Dobrej. © stamper


Greckokatolicka cerkiew św. Dymitra w Starym Dzikowie. © stamper


Cerkiew św. Dymitra w Starym Dzikowie. © stamper


Zielony most na Wisłoku. © stamper


Zielony most na Wisłoku, Tryńcza. © stamper


Podkarpackie ambonki... © stamper


Ambona, podkarpacie. © stamper



Na koniec po takiej wycieczce trochę Pearl Jam-u nie zaszkodzi ;-).



Dane wyjazdu:
100.57 km 0.00 km teren
05:18 h 18.98 km/h:
Maks. pr.:44.80 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:207 m
Kalorie: kcal

Powrót z Ukrainy, czyli kilkadzisiąt godzin w pociągu i nocny, rowerowy przejazd na trasie Lwów -Przemyśl

Sobota, 2 października 2010 · dodano: 13.10.2010 | Komentarze 0

Nie będę pisał tu za wiele, bo teraz mi się nie chce i nie ma jakoś weny na dłuższe poematy a chcę zakończyć już opis tej wycieczki na bikestats.

Do Lwowa z Kijowa przyjechaliśmy o 21:40, ostatni pociąg do polskiej granicy uciekł nam 20 minut przed naszym przyjazdem. Mieliśmy więc dwa wyjścia, albo jakoś przebimbać noc we Lwowie, podziwiając tamtejsze iluminacje świetlne (pomysł Jarka) albo jechać rowerami do Polski i starać się zdążyć na poranny pociąg do Lublina (Marta z Jarkiem) i Krakowa (ja). Jarek został przegłosowany, więc mieliśmy powtórkę z rozrywki (dzień pierwszy wyjazdu się kłania), tylko, że w drugą stronę. Na dworcu we Lwowie trochę się posililiśmy tamtejszymi hot-dogami (ja zjadłem ich aż 4) po czym około 22:30 wyruszyliśmy w stronę Polskiej granicy.

Oczywiście nie mogło się obyć bez przygód. Na jakimś 35 km złapałem kapcia, zmieniłem szybko dętkę, niestety nie sprawdziłem opony w której tkwił kolec, tak więc załatwiłem sobie kolejną dętkę, moją ostatnią sprawną. Jarek pożyczył mi swojej, którą również przebiłem za jakieś 7-8 km. Zaczynała mnie już brać z tego powodu kurwica, no bo ile razy można łapać kapcia i to na przód. Dziura okazała się niewielka, oddałem więc Marcie sakwy które miałem na przodzie i postanowiłem nie łatać tej dziury (nie mieliśmy już dętek) tylko stale ją dopompowywać. Jarek z Martą jechali więc swoim tempem, a ja co 4-5 km pompowałem przednie koło i tak przez kolejne 45 km. Musiałem ich oczywiście nieźle gonić ale jakoś dawałem radę dmuchać co kilkanaście minut do 4 atmosfer (biceps jakoś mi nie urósł od tego).

Ostatnie km przed już nam się sporo dłużyły, jazda nocna zaczynała nas męczyć a mnie coraz bardziej wnerwiało to koło. W końcu po pokonaniu ponad 80 km dotarliśmy do granicy. Z urzędu celnego wyskoczył wielki zdziwiony Ukrainiec, z pytaniem co my tu robimy i czego chcemy. Ja zacząłem się śmiać mówiąc, że chcemy przekroczyć granicę. On zapytał się po co? Heheh, ja na to, że po to aby się dostać do domu. Dialog był ogólnie dosyć głupkowaty, nie ma co go więcej przytaczać. Tak więc po krótkiej, dziwacznej wymianie zdań wpuszczono nas do Polski. Polscy celnicy kazali nam pokazać co mamy w sakwach, chyba byli trochę zdziwieni widząc nas na rowerach tuż przed 4 rano.

Na pociąg nie zdążyliśmy, spóźniliśmy się około 2/3 minut. Pojechaliśmy godzinę później. Z Martą i Jarkiem rozstaliśmy się w Przeworsku (o mało nie przegapili stacji bo konduktor ich okłamał co do czasu przyjazdu pociągu). Ja tym pociągiem dojechałem do Rzeszowa, tam zaraz miałem przesiadkę do Tarnowa, gdzie koczowałem ze 2.5 godziny bo jeden pociąg nie kursował w weekendy, drugi nie przyjechał z nieznanych mi przyczyn. Miał oznaczenie 81, na tablicy ogłoszeń nie było wyjaśnione co to oznacza. No cóż taka jest polska kolejowa rzeczywistość. W Krakowie byłem tuż po 13. Trochę niewyspany, ale bardzo zadowolony z odbytej wyprawy. Mimo, że sporo miejsc nie udało nam się tym razem zobaczyć na Krymie (będę miął po co tam wrócić za kilka lat), wycieczka była naprawdę fajna, był to chyba mój najlepszy rowerowy wypad w tym roku.

Marta, Jarek, bardzo dziękuję Wam za ten wspólny wyjazd, bardzo miło mi się z Wami jeździło. Mam nadzieję, że w przyszłym roku również uda nam się coś wspólnie wykręcić.

Wyżej podane km to jakieś 83 km po ziemi ukraińskiej, jakieś 12.5 na trasie Medyka - dworzec w Przemyślu, reszta to jazda w okolicy dworca w Tarnowie, oraz dojazd z krakowskiego dworca do mojej krakowskiej hacjendy (bardzo chciałem dokręcić do setki ;-).

Większość dystansu została pokonana 3 października, jednakże przypisuję, ją do dnia 2 października, ponieważ wtedy właśnie zaczęliśmy jechać ;-).

Dworzec kolejowy w Kijowie. © stamper


Primiskij wokzał, Kijów. © stamper


Torowisko, Zdolbuniv. © stamper


Cerkiew, Zdolbuniv. © stamper


Dworzec kolejowy we Lwowie nocą. © stamper


Dane wyjazdu:
128.27 km 0.00 km teren
08:39 h 14.83 km/h:
Maks. pr.:54.30 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1970 m
Kalorie: kcal

Jałtańskie urwanie głowy oraz Lenin wiecznie żywy...

Czwartek, 30 września 2010 · dodano: 09.10.2010 | Komentarze 6

Idę na rower, bo szkoda dnia siedzieć przed kompem. Resztę zdjęć wrzucę kiedy indziej...

Port w Jałcie tuż, tuż po burzy... © stamper


Lenin w całej okazałości, Jałta. © stamper


Pomnik Lenina w Jałcie. © stamper


Nadmorski deptak w Jałcie. © stamper


Wzburzone Morze Czarne, port w Jałcie. © stamper


Tęcza w okolicach Jałty. © stamper


Dane wyjazdu:
112.21 km 1.60 km teren
07:18 h 15.37 km/h:
Maks. pr.:62.50 km/h
Temperatura:28.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2389 m
Kalorie: kcal

Południowy Krym jest przepiękny...

Środa, 29 września 2010 · dodano: 09.10.2010 | Komentarze 7

Na razie fotki, bo pisać mi się nie chce, ale nie bójcie się lenistwo niedługo zostanie przezwyciężone ;-)... Zdjęcia też może jeszcze jakieś wrzucę, ale to tylko może, przesyt jest niezdrowy.

Przyszedł w końcu czas aby coś tu jeszcze nabazgrać. Oczywiście nie chce mi się tego robić, ale jak obiecałem to muszę się troszku wysilić...

No więc tak, z tego co widać po zdjęciach musiałem wstać dosyć wcześnie, czyli jeszcze przed wschodem słońca. Tak też było w rzeczywistości, no może wstałem równo ze wschodem, nieważne. Tak jak napisałem poprzednio spałem tylko na alumacie, namiotu nie rozbijałem bo mi się nie chciało a zresztą wolę spać pod gołym niebem. Pogoda trzeba przyznać dopisała. Noc była naprawdę ciepła. Gdy się obudziłem spostrzegłem niedopitą butelkę winiacza. Nie miałem jednak ochoty na wypicie z samego rańca tego ustrojstwa, tak więc odepchnąłem myśl o tym jak najdalej od siebie i zabrałem się za robienie zdjęć. Jak już wspomniałem pogoda w nocy dopisała, z rana także nie miałem na co narzekać. Błękitne niebo i piękny wschód słońca w otoczeniu morza i skalnych klifów. Czego można chcieć więcej robiąc zdjęcia?

Będąc w Polsce często myślę o jakimś porannym wyskoku na zdjęcia, nigdy jednak mi się nie chce. Znaczy się czasem uda mi się gdzieś rano wyskoczyć, ale wtedy zwykle pogoda jest do bani. Tak więc jedynie podczas rowerowych wypraw mam możliwość fotografowania o wschodzie słońca. Jako, że tym razem zabrałem ze sobą statyw to zdjęcia w takim właśnie oświetleniu robiło mi się bardziej komfortowo. Napstrykałem więc dobrych kilkadziesiąt zdjęć których nie za bardzo chce mi się tu więcej wrzucać bo i po co? Tyle może wystarczy co?.

Jarek z Martą wstali trochę później, strzeliliśmy sobie wspólnie kilka głupkowatych zdjęć i wzięliśmy się za zwijanie naszego karawanu. Dzień powoli wstawał a jak się okazało miał być dla nas wyjątkowo długi a noc wyjątkowo krótka, przynajmniej dla mnie ;-) (choć moi towarzysze mieli nie mniejsze przygody hehehe).

W końcu ruszyliśmy w trasę. Martwiła mnie trochę nikła ilość wody jaką mieliśmy ze sobą. Chcieliśmy z Martą poprzedniego dnia zakupić w markecie jeszcze jedną dwulitrową butelkę, ale Jarek stwierdził, że jest nam niepotrzebna bo przecież następnego dnia z samego rana natrafimy na jakieś wiochy, gdzie napełnimy nasze wyschnięte bukłaki. Oczywiście okazało się, że to Marta i ja mieliśmy rację a nie nasz lekkoduch i wieczny optymista Jarosław S. Do najbliższej wioski dojechaliśmy dopiero po 23/24 km, w tym zaliczyliśmy co najmniej 15 km podjazdu. No cóż trzeba było wystawić jęzory na zewnątrz i oblizując się po brodzie przeć przed siebie.

Gdy w końcu dotarliśmy do pierwszej napotkanej wioski podładowaliśmy tam swoje energetyczne baterie jakimiś miejscowymi przysmakami oraz napoiliśmy swoje wysuszone wnętrza. Wioska ta leżała nad samym morzem, mieliśmy zamiar się w nim wykąpać, jednakże temperatura wody skutecznie nas do tego zniechęciła. Posiedzieliśmy więc sobie chwilkę nad morzem i po kilkudziesięciu minutach ruszyliśmy w dalszą drogę. Od razu czekał nas ostry podjazd.

Wschód słońca nad Morzem Czarnym, Krym. © stamper


Morze Czarne, wschód słońca. © stamper


I kto tu jest silnieszy? © stamper


Krymskie wybrzeże. © stamper


Morze Czarne © stamper


Jarek na krymskich drogach. © stamper


Krymskie klimaty... © stamper


Krymskie krajobrazy. © stamper


Podjazd ten wyglądał właśnie tak (zdjęcie poniżej), niby nic specjalnego ale ciągłe zjeżdżanie z 400 metrów nad poziom morza i ponowne wdrapywanie się na 400 metrów może troszkę człowieka zmęczyć. Ja bardzo lubię góry i podjazdy, Jarek także dobrze sobie z nimi radzi, tak więc dosyć sprawnie parliśmy pod górę. Te ciągłe przewyższenia były największą próbą dla Marty, która nie miała do tej pory zbyt wielkiego doświadczenia w zdobywaniu coraz to nowych przełęczy. Dziewczyna jednak bardzo dzielnie dawała sobie radę. Nie obyło się czasem bez pchania, ale ogólnie przez całą trasę jechała bardzo równo i narzekała. A trzeba przyznać, że zaliczyła z nami dosyć hardcorowy wypad hehe, nie jeden chłop by się wkur...ił jadąc z nami tę trasę a Marta zniosła ją bez histerii ;-). Za co z mojej strony zyskała naprawdę wielki rowerowy (i nie tylko) szacunek.

Krymskie serpentyny © stamper


Malorichens'ke, katedra św. Mikołaja, Krym. © stamper


Malorichens'ke, freski na katedrze św. Mikołaja. © stamper


Katedra świętego Mikołaja, Malorichens'ke. © stamper


Okulbaczona kobyłka. © stamper


Porowerowa gimnastyka. © stamper


Góry Krymu, okolice Ałuszty. © stamper


Góry Krymu, 10 km Ałuszty. © stamper


Muzyka tego zespołu ostatnio trochę mi się rozbija po makówce, może komuś również się spodoba...



Dane wyjazdu:
105.33 km 0.00 km teren
06:11 h 17.03 km/h:
Maks. pr.:36.60 km/h
Temperatura:12.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:338 m
Kalorie: kcal

Nocny początek, czyli odprawa już zakończona, wejścia nie ma...

Sobota, 25 września 2010 · dodano: 09.10.2010 | Komentarze 0

Jak to często u mnie bywa, nasz kolejowy przejazd do Lwowa nieco się pokiełbasił. Zaczęło się niby zwyczajnie, czyli tak jak miało być. O 12:40 wsiadłem z załadowanym rowerem w pociąg osobowy do Rzeszowa, tam miałem przesiadkę na pociąg do Przemyśla gdzie umówiłem się z Martą i Jarkiem. Z przesiadką nie było problemu, pociąg stał już podstawiony na peron, ale nie musiałem się zbytnio śpieszyć bo stał tam jeszcze kilka minut. W Przemyślu byłem planowo około 17:45. Do pociągu do Lwowa zostało mi jeszcze 1.5 godziny. Jarka z Martą nie zastałem na dworcu w Przemyślu, dotarli tam sporo wcześniej więc wybrali się jeszcze do Krasiczyna zrobić kilka fotek pod tamtejszym zamkiem. Nie chciałem się nudzić czekając na nich, wybrałem się wiec na miasto, podjechałem m.in pod wzgórze zamkowe. Sam Przemyśl jest naprawdę ładny, jednak będąc tam niewiele ponad godzinę, zdążono mnie kilka razy słownie zaczepić jakimś głupkowatym tekstem. Na ulicach oprócz turystów było sporo tamtejszej młodzieży i jakichś śmiesznych zakompleksionych dresiarzy. Nie bardzo rozumiem takich ludzi siedzących bądź idących zawsze w grupie, którzy widząc obcego, a tym bardziej sakwiarza, muszą do niego rzucić jakiś głupkowaty tekst. Może coś takiego podnosi ich mniemanie o sobie, jacy to oni są kozacy, nie wiem. Na pewno nie zwiększa to ich ilorazu inteligencji... Nieważne.

Pod dworzec zawitałem ponownie o 18:25, Jarka z Martą dalej nie było, podjechałem więc do kantoru wymienić jeszcze trochę hrywien. Kurs był tu lepszy niż w Krakowie. Czekając na nich kręciłem się po placu przydworcowym, zrobiłem tak ze 2.5 km jeżdżąc tak na małej przestrzeni przydworcowego parkingu. To dzięki tym kilometrom jestem tak wysoko w rankingu za ten rok hehehehe.

Jarek z Martą pojawili się dopiero za piętnaście 19. Po krótkim przywitaniu od razu poszliśmy do kasy, okazało się, że kasjerka sprzedaje bilety na trasie Przemyśl-Lwów do 18:45, spóźniliśmy się więc jakieś 2 minuty. Popędziliśmy jeszcze jak najszybciej do celników, myśleliśmy, że może uda się jeszcze załapać na ten pociąg. Niestety panowie z odprawy byli nieubłagani. Po krótkiej dyskusji zdecydowaliśmy się jechać do Lwowa rowerami ;-). Mieliśmy na to całą noc bo pociąg ze Lwowa do Symferopola mieliśmy o 9:40. Tak więc nie za wiele się zastanawiając ubraliśmy na siebie odblaskowe kapoki, załączyliśmy światełka i udaliśmy się w stronę przejścia granicznego w Medyce.

Do granicy z dworca jest jakieś 12 km, jechaliśmy dosyć żwawo bo mieliśmy nadzieję, zdążyć na ten sam pociąg już na Ukrainie. Jeden z taksówkarzy powiedział, że jeśli się pośpieszymy to mamy szansę dopaść ten pociąg w Mościskach, jakieś 8-10 km za granicą, już po stronie ukraińskiej. Do przejścia dotarliśmy więc dosyć szybko, odprawa też była bezproblemowa. Celnicy po obu stronach patrzyli na nas dosyć dziwnie, no cóż nie często widzi się sakwiarzy przekraczających granicę w ciemnościach. Najlepsza była reakcja jednej z ukraińskich celniczek, która powiedziała do nas nie jedźcie tam po ciemku, tam są sami wariaci drogowi, uśmiechnąłem się do niej i powiedziałem, że na polskich drogach również ich nie brakuje...

Granicę przekroczyłem mając na liczniku bodajże 21 km, reszta tego dystansu jest więc czysto ukraińska ;-). Do Mościsk także jechaliśmy dosyć szybko, na stacji okazało się, że ten pociąg już odjechał, a następny jest dopiero z samego rana. Nie pozostało nam więc nic innego tylko kręcić dalej. Jak się powiedziało A to trzeba powiedzieć też Beeeeeeeeeeee... Na stacji zjedliśmy jeszcze jakieś bułki i czekoladę i ruszyliśmy w mrok ukraińskich tras.

O samej trasie za wiele nie napiszę, bo co tu mogę napisać. Przejechaliśmy ją w nocy, na drodze było sporo dziur, których największą ilość zaliczył Jarek, który nie miał przedniej lampki bo po co mu ona, przecież ma cudowny telefon z latarką (którego tu jeszcze nie używał, ale później wydatnie przydał nam się kilka razy). W mijanych po drodze miejscowościach sporo się działo, widać, że ukraińska młodzież lubi się bawić, w sumie była sobota więc naród bawi się i odpoczywa przy muzyce i alkoholu, u nas zresztą jest podobnie. Po jakichś 20 km przejechanych już na Ukrainie zabrałem od Marty sakwy, miała pożyczone od kolegi crosso dry przednie. Wiozła je oczywiście na tyle, zaproponowałem jej zamianę, bo postanowiłem wypróbować mój nowy nabytek czyli przedni low rider. Dalsza droga wyglądała więc tak, że ja jadę z Marty sakwami a ona wiezie mój wór transportowy, w którym znajdował się mój trumienkowaty raz wykorzystany namiot (2.45 kg), alumata oraz statyw (waży ok. 2 kg). Tak więc nasze rowery zmieniły lekko kształt i wygląd, ja troszkę przytyłem a Marta odchudziła się o jakieś 3 kg. Dla mnie to była żadna różnica, w sumie cieszę się, że miałem okazję sprawdzić jak jeździ się z przednimi sakwami bo do tej pory zawsze kulałem się z przyczepką. Teraz już wiem, ze przednie sakwy są wygodniejsze podczas jazdy. Z przyczepką mam przejechane ponad 5 tysięcy km i nie powiem, aby jeździło mi się z nią komfortowo. Wiem, że sporo osób zachwala extrawheela, ja niestety nie będę się do nich zaliczał. Zarówno w zeszłym roku w Skandynawii jak i w tym roku w wypadzie do Słowenii, sporo się na tą moją jednokołówkę nawkur...łem.

Do Lwowa dotaliśmy jakoś po 1 w nocy, nie pamiętam o której dokładnie. Dojazd do dworca jest wyłożony kostką po której jeździ się naprawdę masakrycznie, może i jest ona zabytkiem ale poruszanie się po niej to tragedia i to nie tylko dla rowerzystów. Sam dworzec we Lwowie jest naprawdę piękny, nasze obskurniaki się do niego nie umywają. Zakupiliśmy bilety do Symferopola a później zdrzemnęliśmy się do 5 rano. Na dworcu przez całą noc było pełno ludzi. Gdy około 5 wybudziła nas ochrona dworca (robili miejsce dla ekipy sprzątającej) zaczęliśmy się trochę szwędać po samym dworcu w oczekiwaniu na pociąg. Uciąłem sobie między innymi półgodzinną rozmowę z pastorem z RPA, który przyjechał na Ukrainę zajmować się dziećmi ulicy, których podobno w samej Odessie jest kilkadziesiąt tysięcy. Około 7 rano pojechałem z Martą na miasto porobić kilka zdjęć, nic mi jednak nie wyszło, miałem mało czasu a poza tym byłem niewyspany, wnerwiała mnie też masakryczna jakość tej kostki, którą wyłożone są ulice w okolicy dworca. Przed godziną 9 na dworzec przybyła Jarka koleżanka Krystyna, porozmawialiśmy chwilkę i poszliśmy na szybkie zakupy. O 9:40 wsiedliśmy w pociąg w którym mieliśmy spędzić następne 24 godziny...

Aby się załadować z rowerami do pociągu musieliśmy je oczywiście rozładować i odkręcić przednie koła. Dwa rozkręcone rowery zamocowaliśmy na górnym łożu a jeden na półce bagażowej w naszym przedziale. W czasie jazdy nic nie spadło nam na głowy więc chyba zamocowaliśmy je dosyć dobrze. Pociąg wystartował zgodnie z planem i wreszcie wyruszyliśmy na spotkanie przygody na południowo wschodni kraniec Ukrainy.

Dworzec kolejowy we Lwowie. © stamper


Nie licząc miastowych części, nasza trasa przebiegała tak:
Przemyśl-Medyka-przejście graniczne-Mościska-Berehove-Sudova Vyshnia-Horodok-Lwów.

Dane wyjazdu:
162.09 km 0.00 km teren
06:58 h 23.27 km/h:
Maks. pr.:50.80 km/h
Temperatura:13.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:439 m
Kalorie: kcal

Powrót z Roztocza...

Wtorek, 21 września 2010 · dodano: 22.09.2010 | Komentarze 0

Rano na "golasa" wybrałem się jeszcze jeden raz do dentystki do Zwierzyńca (wyszło mi niecałe 42.3 km) a po południu już z nieźle obładowanymi sakwami (ok. 23 kilo, dostałem trochę wałówki z domu ;-) pokręciłem do Rzeszowa na pociąg do Kraka.

Trasa:
Długi Kąt-Józefów-Łukowa (droga 849)-Wola Obszańska-Różaniec-Wola Różaniecka-Luchów Dolny-Brzyska Wola-Kuryłówka-Leżajsk (droga 877)-Giedlarowa-Biedaczów-Żołynia-Dąbrówki-Czarna-Palikówka-Strażów-Krasne-Rzeszów.

Przez ponad 70 km miałem mocnego wmordę i wleweuchowinda, po 17 trochę się uspokoiło. Za Leżajskiem zaczęły się niewielkie hopki, raz w górę raz w dół, czyli to co Kudłaty lubi najbardziej ;-). Na zdjęcia nie było czasu, pociąg mnie za nadto naglił.

No i jeszcze z dworca w Kraku do mieszkania 1.5 km ;-).

Dane wyjazdu:
103.01 km 22.47 km teren
04:47 h 21.54 km/h:
Maks. pr.:43.00 km/h
Temperatura:11.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:212 m
Kalorie: kcal

Śladami grekokatolickich cerkwi vol. 2

Poniedziałek, 20 września 2010 · dodano: 21.09.2010 | Komentarze 1

Opis później bo teraz mnie czas nagli... Jakieś 60 km tej trasy to Podkarpacie, reszta lubelskie.

Trasa:
Długi Kąt-Park Krajobrazowy Puszczy Solskiej-Zamch-jakaś dupiata błotno-polna droga przez Kolonię Stary lubliniec do Niemstowa-Ułazów-leśna droga prowadząca do zbiornika przeciwpożarowego-wyjechałem z niej za Niemstowem, musiałem się więc trochę wrócić aby sfotografować tamtejszą cerkiew-Folwarki-Cieszanów-Nowe Sioło- Dąbrówki (na drodze do Gorajca znajduje się niezła wyrwa popowodziowa w asfalcie)-Gorajec (jest tam bardzo ładna drewniana cerkiew z XVI wieku, niestety było już za późno i zdjęcia są moim zdaniem do kitu, pobłądziłem tam zresztą trochę i najpierw napatoczyłem się na kaplicę w polnej głuszy a dopiero później odnalazłem tę cerkiew)- asfalt skończył się i zaczął pod domem sołtysa w Gorajcu, zawróciłem więc na drogę 865, skąd skręciłem na szuter do miejscowości Piła i dalej już prosto do Rudy Różanieckiej. Było już ciemno jak w d..ie, tylko łysy trochę przyświecał na polanach, więc jakoś przez Susiec, "Osrałedek" i Hamernię dotarłem do Długiego ;-). Wycieczka udana ale cel niezrealizowany, wiele jeszcze południowo-roztoczańskich cerkwi czeka na moje odwiedziny hehe.
Co najmniej tyle: http://www.roztocze.horyniec.net/Roztocze/Html/cermap.htm
a to tylko Roztocze południowe ;-).

Lekko błotny speederus pospolitus. © stamper


Siana kopy. © stamper


Tonący kamieni się trzyma... © stamper


Greckokatolicka cerkiew Narodzenia NMP w Niemstowie. © stamper
Kategoria > 100 km, Samotnie


Dane wyjazdu:
304.62 km 4.70 km teren
12:50 h 23.74 km/h:
Maks. pr.:48.10 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:713 m
Kalorie: kcal

Do dentystki, czyli Kraków - Roztocze Środkowe ;-).

Wtorek, 14 września 2010 · dodano: 14.09.2010 | Komentarze 8

Trasa:
Kraków Centrum-Pobiednik Wielki (droga 79)-Igołomia-Nowe Brzesko-Świniary (droga 964)-Szczurowa-Wał Ruda (droga 974)-Żabno (droga 975)-Dąbrowa Tarnowska-Radgoszcz-Dulcza Wielka-Radomyśl Wielki-Przecław (zamek)-Tuszyma-Niwiska-Hucina-Kosowy (spotkanie się z Adapterem -Ostrowy Tuszowskie-Majdan Króleski-jakimś skrótem przez las do Nowej Dęby (obiad u Adaptera)-Bojanów (droga 860)-Jeżowe (droga 861)-Kopki-Krzeszów-Szyszków (droga 863)-Tarnogród-Różnaniec-Obsza-Zamch-droga rowerowa przez Park Krajobrazowy Puszczy Solskiej (Na starcie jest 3,6 km utwardzanki, przez, którą często płynie jakiś strumyk, pełno tam dziur, wody, kamieni i piachu.Lubię bardzo tę trasę ale nie gdy jest ciemniej niż w za przeproszeniem w dupie. Trochę mnie tam wytrzęsło, prędkość znacznie mi tam spadała. Ciesze się jednak, że nie wpadłem do rowu melioracyjnego. Dalej trasa prowadzi już jakieś 13 km asfaltem, jest on dosyć przyzwoitej jakości.)-Hamernia (Tu prawie rozjechałem kota)-Długi Kąt.

Od tegorocznego sierpniowego wyjazdu do Słowenii mam problem z dolną, prawą siódemką, już mnie tak nie boli jak wtedy przez kilka dni ale zębem i tak trzeba się zająć. Może wtedy zejdzie mi opuchlizna na dziąśle. Jako, że moja ulubiona dentystka pracuje 300 km od Krakowa, trzeba było jakoś do niej dojechać. Pociągiem stety, niestety już się nie da, bo nasze kochane PKP w zeszłym roku zamknęło stację Zamość (byłe miasto wojewódzkie, wpisane dzięki zabytkowej starówce na światową listę UNESCO), to wybrałem się w rodzinne strony na rowerze.
Do dentystki już dzisiaj nie zdążyłem, pojadę do niej jutro ;-). Na Rambo jedynkę też się troszkę spóźniłem, trwał jeszcze tylko kilka minut ;-( jak wpadłem do domu rodziców. Jechało mi się bardzo dobrze. rano miałem trochę wmordewinda, ale później było już znośnie. Zważyłem sobie swój bagaż po przyjściu do chałupki, wyszło 17 kg. Na starcie miałem około 19 kg, ponieważ po drodze zjadłem 5 bananów, 150 gram ryżu, 3 czekolady, 100 gram rodzynek, 2 batony lion, 4 złożone kanapki pasztetem z łososia i wypiłem 0.5 litra jogurtu (obiad u Marcina się nie liczy i wypita woda się nie liczy ;-p). Trochę tego było, więc średnia znośna jak na samotną jazdę przez ponad 280 km i straszną ciemnicę na ostatnich 40 km dziurawych roztoczańskich dróg. W sumie jakbym umiał się pakować to bym nie jeździł zawsze jak dromader, czy jakiś tam osiołek i pewnie w domu byłbym z godzinę wcześniej. No cóż, może kiedyś nauczę się racjonalnie dobierać swój rowerowy ekwipunek.

Zmęczenie nie czuję praktycznie wcale, może jutro mnie dopadnie, jakby nie była już tak czarna noc to z pewnością dałbym radę jeszcze sporo przejechać, nogi dobrze mi się kręcą w tym sezonie.

Trasa ogólnie taka sobie, w sumie płasko, niezbyt ciekawie. Fajnie, że około 120 km jechałem przez lasy. Zdecydowanie najlepsze drogi były na Podkarpaciu, później długo długo nic a gdzieś tam za widnokręgiem lubelskie i Małopolska. Żałuję, że nie podładowałem sobie do końca baterii w przedniej lampce, dawała radę, ale z rana (wjechałem o 4:55) i szczególnie wieczorem gdy jechałem przez lasy po ścieżkach musiałem uważać aby nie wypaść z drogi.

Zdjęcia, wrzucę (nic specjalnego nie pstryknąłem) w przyszłym tygodniu, nie wziąłem ze sobą niestety kabla do aparatu, więc zdjęcia muszą czekać na mój powrót do grodu Kraka. Idę spać bo jutro muszę mieć siły na...rower oczywiście.

Zamek w Przecławiu. © stamper


Przecław, zamek. © stamper


San, Krzeszów. © stamper


Tegoroczny rekord dystanu (Kraków-Roztocze). © stamper