Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi stamper vel kudłaty ze wschodniej roztoczańskiej wygwizdówki. Obecnie pomieszkuje sobie w bardzo zadymionej mieścinie, którą tubylcy zwą Krakowem. Wspólnie z Bikestats ma przejechane zaledwie 54489.15 kilometrów w tym 1132.07 w jakimś tam terenie. Mógłby jeździć więcej ale za dużo czasu marnuje na tego beznadziejnego bikestatowego bloga i inne internetowe dziadostwa. Na dziś większą radość sprawiają mu zagraniczne eskapady i w przyszłych latach będzie się starał powolutku, z sakwami eksplorować coraz to nowe obce terytoria. Jeździ sobie z bardzo małą prędkością średnią, coś około 19.92 km/h. Od czasu do czasu bywa obładowany sakwami jak wół (taką jazdę lubi najbardziej) i wcale się tym nie chwali, bo i nie ma czym.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy stamper.bikestats.pl
Flagolicznik zamontowałem w drugiej połowie września 2010 roku. Free counters!
Wpisy archiwalne w kategorii

> 100 km

Dystans całkowity:12506.72 km (w terenie 474.33 km; 3.79%)
Czas w ruchu:626:59
Średnia prędkość:19.95 km/h
Maksymalna prędkość:73.60 km/h
Suma podjazdów:69777 m
Liczba aktywności:89
Średnio na aktywność:140.52 km i 7h 02m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
100.01 km 0.65 km teren
04:57 h 20.20 km/h:
Maks. pr.:36.25 km/h
Temperatura:8.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Mocny powrót...

Poniedziałek, 16 kwietnia 2012 · dodano: 17.04.2012 | Komentarze 0

Seta w pracy, baaardzo dawno nie wykręciłem w robótce tylu km. Po ponad dwutygodniowej nieobecności w pracy dostałem więc mocnego strzała na powrót. Tak naprawdę wyszłoby mi jakieś 99.3 km ale dokręciłem idealnie te kilkaset metrów.

Cały dzień padało, temperatura około 8 stopni co jak na drugą połowę kwietnia jest naprawdę dupiatym wynikiem, wiosno przyleć już do nas na dobre... Tak naprawdę to chyba ja przywiozłem deszcz, na tej mojej ostatniej 10-cio dniowej rowerowej, włoskiej przejażdżce również sporo padało i było zimno, musiałem przywlec taki klimat ze sobą.

Dane wyjazdu:
100.96 km 0.00 km teren
04:57 h 20.40 km/h:
Maks. pr.:39.44 km/h
Temperatura:15.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Dużo miasta...

Niedziela, 25 marca 2012 · dodano: 27.03.2012 | Komentarze 3

"Popełnione" przed, po i w trakcie pracy.

Po czym można poznać krakowskiego kierowcę jeśli zabralibyśmy im blachy?
*po tym, że zawsze próbuje się przed nas wpieprzyć na skrzyżowaniu,
*po tym, że nigdy nie przepuści cię na pasach i skrzyżowaniu bez świateł,
*po tym, że zawsze wpieprza się na skrzyżowaniu gdy ma strzałkę skrętu w prawo a my zielone światło pierwszeństwa,
*po tym, że uwielbiają wymijać na "gazetę".

Czy w innych miastach też takie chamy jeżdżą jak w Małopolsce? Śmigałem sporo po Podkarpaciu, lubelskim i śląskim i wydaje mi się, że tam jest jednak sporo lepiej w tej kwestii.

Dane wyjazdu:
100.90 km 0.00 km teren
05:16 h 19.16 km/h:
Maks. pr.:42.70 km/h
Temperatura:2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:260 m
Kalorie: kcal

Roztocze Środkowe - Łańcut...

Piątek, 9 marca 2012 · dodano: 13.03.2012 | Komentarze 0

Od 10 km z coraz bardziej bolącym kolanem. Ból pod prawym kolanem niestety nie ustał mimo kilku dni odpoczynku. Próbowałem go zmniejszyć kombinując z ustawieniem siodełka, ale na niewiele się to zdało. W jeździe nie pomagał mi też dosyć spory "wmordęwind". Od Leżajska ciężko było mi już w ogóle kręcić a musiałem się pośpieszyć na pociąg do Łańcuta. Olałem jazdę do samego Rzeszowa, wolałem nie ryzykować poważniejszej kontuzji. Z rzeszowskiego dworca odebrał mnie Adapter. Podjechaliśmy do niego i wieczorem wypiliśmy co nieco na to moje bolące ścięgno. Chyba ponownie muszę zrobić sobie kilka dni przerwy od roweru aby ten ból w końcu przeszedł.

Była to z pewnością jedna z najbardziej bolesnych setek w moim życiu.



Dane wyjazdu:
124.31 km 4.80 km teren
06:18 h 19.73 km/h:
Maks. pr.:43.50 km/h
Temperatura:3.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:403 m
Kalorie: kcal

Kto drogę skraca ten do domu prędko nie wraca...

Niedziela, 4 marca 2012 · dodano: 08.03.2012 | Komentarze 0

Trasa:
1.5km po Krakowie, jazda na dworzec, dalej:
Rzeszów-Krasne-Palikówka-Wola Mała-Żołynia-Giedlalorowa-Leżajsk-Kuryłówka-Brzyska Wola-Jastrzębiec-Tarnogród-jakieś błotne zadupie-Korchów Drugi-Szarajówka-Chmielnik-Łukowa-Józefów-Długi Kąt.

Z rana jak zwykle się grzebałem, więc na pociąg który odjeżdżał o godzinie 7:00 dotarłem na styk (bilet musiałem zakupić już w pociągu). Czekało mnie blisko 4 godziny jazdy naszą hiper szybka koleją szykującą się do Euro 2012. Do pokonania miałem zabójczą odległość 158 km. Sprawna grupa kolarzy przejechałaby ten dystans w podobnym czasie. Czy kiedyś doczekamy się szybkiej i wygodnej kolei w Polsce? Nie wiem, jak na razie to od kilkunastu lat można co najwyżej dostrzec systematyczne spowolnienie się naszego transportu kolejowego.

W Rzeszowie jestem chwilę przed 11, kupuję 4 drożdżówki i uderzam na rynek. Pstrykam kilka gniotków i powoli zmywam się z miasta. W międzyczasie lekko się wypogadza. Z głównej trasy odbijam na Krasne (nadrabiam tu z kilometr, ponieważ podobnie jak w listopadzie źle skręcam na krzyżówce), skąd przez Palikówkę i Wolę Małą dojeżdżam do drogi 877 na Leżajsk. Po 27 km robię pierwszy postój na śniadanie, jest już w sumie sporo po 12 a ja jeszcze tak na dobrą sprawę nic dzisiejszego dnia nie jadłem. Jedzie mi się tak sobie, choć wiatr zbytnio nie przeszkadza, średnia trzyma mi się miedzy 22 a 23, nie szarżuję bo nigdzie mi się nie śpieszy. Jest dosyć zimno (2/3 stopnie), szczególnie chłodno jest gdy przejeżdżam przez lasy.

W Leżajsku zatrzymuję się na chwilkę, coś tam sobie podjadam i ruszam dalej. Znowu źle skręcam o czym szybko się przekonuje i zawracam na właściwą trasę. Mam za swoje, pokutuje poranne pakowanie i niezabranie mapy. Jeździłem tą trasa kilka razy ale dosyć dawno więc czasem trasa mi się myli. W Kuryłówce robię kilka zdjęć byłej cerkwi grecko-katolickiej a później skręcam w boczną drogę i przez Brzyską Wolę i Jastrzębiec (świetny nowy asfalt) dojeżdżam do Tarnogrodu. Robi się coraz zimniej, nie zatrzymuje się więc tylko jadę dalej w stronę Woli Obszańskiej. Ze 2/3 km za Tarnogrodem skręcam w boczną polną drogę, która wielokrotnie kusiła mnie swoim "skrótowym" kierunkiem jazdy. No i tym razem podkusiła mnie skutecznie.

Tu niestety zaczęły się moje dzisiejsze kłopoty, dochodziła godzina 17, do domu miałem około 40km a mnie się zachciało błotnych skrótów. Zamiast zawrócić po kilkuset metrach na których prędkość z dwudziestu kilku spadła mi do maks 15, brnąłem po błocie dalej przed siebie. Po przejechaniu km zastanawiałem się czy jednak nie zawrócić, jednakże jak zwykle wygrał mój głupi upór, że nie zawracam z raz obranej drogi. Z każdym metrem droga stawała się coraz mnie przejezdna, bardziej błotna i rozjeżdżona przez traktory. Koła praktycznie przestały się kręcić tak bardzo były zalepione błotem. W oddali zauważyłem jakieś domy, postanowiłem do nich jak najszybciej dojechać bo powoli zaczynało się ściemniać a rower za cholerę nie chciał się toczyć po tym błotnym gównie powyżej 10 km/h. Aby ciut przyspieszyć wrzuciłem lżejszy bieg no i stało się. Łańcuch zamiast wskoczyć o jeden bieg wyżej, przeskoczył po zamarzniętej błotnej kasecie o kilka zębatek ukręcając mi przy okazji hak przerzutki.

Hak się złamał na pół a ja głupi, uparty człek miałem przed sobą niesprawny rower i 35 km do domu. Wylądowałem na jakimś błotnym zadupiu, nie wiadomo gdzie, pośrodku niczego. Poza tym robiło się ciemno i pierońsko zimno. Aby wykorzystać ostatnie promienie słońca szybko zabrałem się do rozpięcia łańcucha i zdemontowania bezużytecznej przerzutki. Miałem zamiar skrócić łańcuch i resztę drogi śmignąć na singlu. Zapasowego haka ze sobą nie miałem, znaczy się maiłem ale nie od tego roweru ;-p. Taki trochę czeski film w moim wykonaniu. Okazało się również, że w tym porannym pośpiechu nie zabrałem ze sobą spinek do 9-ki i miałem ze sobą tylko 7-mki i 8-mki. Początkowo nie pomyślałem aby tymi "niesystemowymi" spinkami spiąć łańcuch, tylko wziąłem się za skuwanie go skuwaczem. Dupa zbita z tego wyszła, 9-tkę nie jest tak łatwo skuć jak ósemkę, tym bardziej robiąc to po ciemnicy, zgrabiałymi od mrozu palcami. Z pewnością mądre nie było też to, że próbowałem jechać po tej błotnej masakrze, która na dodatek postanowiła zamarznąć mi na oponach i pod błotnikiem. Może gdybym zdecydował się dopchać ten rower do drogi która była ode mnie z kilometr to na trasie ten łańcuch by się nie zerwał, ale nie ja muszę przecież jechać. Kudłaty "nigdy" nie pcha roweru.

Tak więc przez mój "ośli", uparty charakter zerwałem łańcuch jeszcze ze trzy razy zanim dotarłem do asfaltu a łańcuch stawał się coraz krótszy i krótszy. Gdy dotarłem na drogę okazało się, że nie do końca wiem gdzie jestem, ponieważ jeszcze nigdy nie jechałem przez te miejscowości (Korchów, Szarajówka), nie przejąłem się tym za bardzo ponieważ miałem na głowie inne zmartwienia. Łańcuch zacząłem w końcu spinać na spinki i gdy udało mi się nawet ustawić jakieś sensowne przełożenie i już zabierałem się za "porządną" jazdę okazało się, że gdzieś zgubiłem swój scyzoryk. Droga to zabawka a na dodatek prezent więc nie pozostawało mi nic innego jak ponownie wrócić w to zamarznięte już błoto w poszukiwaniu swojej zguby. Scyzoryk odnalazłem po kilkuset metrach, niestety ponownie zerwałem łańcuch. Spiąłem go ponownie, dopchałem już tym razem rower do ulicy i z wielkimi obawami ruszyłem dalej. Przejechałem tak może ze dwa kilometry gdy łańcuch strzelił po raz kolejny. Przy okazji zgubiłem spinkę siódemkę, w sumie to i tak nie nadawała się za bardzo do jazdy bo co chwila mi niebezpiecznie pyrczała.

Podjąłem kolejną próbę spinania dziada. Niestety nie dało rady ustawić już przełożenia na drugim blacie ustawiłem więc sobie super szybkie przełożenie 1x7, łańcuch spięty był tylko jedną spinką 8-ką i naprężony był jak stare gacie na jakiejś grubaśnej osobie. W końcu jednak dało się jechać, zziębnięty i głodny z zabójczą prędkością kilkunastu km/h pomknąłem do domu. Zostało mi jeszcze około 30 km po dziurawych roztoczańskich drogach. Tak kręcąc jak jakiś zwariowany chomik w klatce dotarłem do domu o godzinie 22:20. Gdyby nie zachciało mi się głupiego, błotnego surwiwalu na chacie byłbym ze 4 godziny wcześniej. W sumie to nawet za bardzo nie przeklinałem swego losu, już się chyba przyzwyczaiłem do tego, że za swoja głupotę prawie zawsze muszę zapłacić.

Jeszcze raz sprawdziło się u mnie stare przysłowie, że kto drogę skraca ten do domu prędko nie wraca...

Na rynku w Rzeszowie. © stamper


Rzeszowski rynek. © stamper


W Leżajsku. © stamper


Była cerkiew grecko-katolicka w Kuryłówce. © stamper


Zaniedbany nagrobek... © stamper


Zaniedbany cmentarz... © stamper


W drodze do Jastrzębca. © stamper


Ambony, płaskowyż tarnogrodzki. © stamper


Nieszczęsna droga... © stamper




Dane wyjazdu:
111.66 km 27.20 km teren
07:07 h 15.69 km/h:
Maks. pr.:56.97 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1275 m
Kalorie: kcal

Skandynawia. Dzień VIII. Stary młyn między Sokną a Rallerud - Bale drewna miedzy Torpo i Al...

Sobota, 25 czerwca 2011 · dodano: 02.09.2011 | Komentarze 2

Budzę się dosyć wcześnie ale jak zwykle zbieram się nie za szybko. Wyruszam o 9:40. Po kilkuset przejechanych metrach mój kolejny "skrót" zamienia się w szutrówkę i ciągnie się tak przez następne 20.7 km hehe. W jednej z zagubionych wiosek po przejechaniu kilkunastu km pytam napotkaną kobietę o drogę. Każe mi zawrócić około 500 metrów, minąć zamknięty szlaban i drzeć ostro pod górkę. Zawracam więc i wjeżdżam na wskazaną drogę, od razu dostaję "postrzał" w postaci 600 metrowej ścianki o nachyleniu przynajmniej 15%. Po tym dosyć kamienistym szutrze jedzie mi się ciężko, bagaż i tak duże nachylenie ściąga mnie trochę w dół, mielę ten podjazd na przełożeniu 1/2-3. Gdy wyjeżdżam na szczyt tej ścianki myśląc, że teraz będzie już tylko lepiej okazuje się, że to nie koniec i następne 5 km jest w zasadzie nieustającym podjazdem o nachyleniu 15% i gorzej. Na dodatek droga staje się coraz bardziej kamienista.

Powoli zaczynam żałować, że wybrałem tę drogę, włożony trud częściowo wynagradzają mi coraz piękniejsze krajobrazy. Ze szczytu wzniesienia robię trochę zdjęć, niestety gubię tam również swoją ulubioną wiatrówkę o czym dowiem się dopiero za jakieś 80 km. Z tego szczytu mam około 6 km ostrego, bardzo trudnego kamienistego zjazdu. Non stop zaciskam klamki hamulców. Gdy w końcu dojeżdżam do 7-mki na liczniku mam 23 przejechane km i zabójczą średnią 12km/h. Niby zaoszczędziłem 15 km ale w międzyczasie podjechałem około 500 metrów więcej niż bym podjechał jadąc 7-mką. Muszę przyznać, że ten podjazd i zjazd to była dla mnie niezła masakra.

Dzisiejszego dnia krajobrazy wokół 7-mki są znacznie ładniejsze, skończyły się tez remonty tak więc jedzie mi się zdecydowanie lepiej. Robię kilka zdjęć, we Fla zatrzymuję się na jakieś większe zakupy. Na około 50 km odbijam w rowerówkę i jak się okazuje był to mój kolejny błąd (a przecież tyle razy przeklinałem już różne rowerówki). Czeka mnie kolejne 6.5 km szutru, w tym ponad 3 km ostrego podjazdu. Tym bardziej irytuje mnie ta trasa gdy spojrzę w lewo i widzę, że 7-mka idzie sobie spokojnie 150/200 metrów poniżej mojej trasy. Eh głupiś Kudłaty jak but.

Gdy ponownie wskakuję na 7-mkę postanawiam już za Chiny z niej nie zjeżdżać, przez Nesbyen kieruję się do Gol gdzie dopiero się zorientowałem, że posiałem gdzieś swoją wiatrówkę. W Gol skręcam na Geilo, do którego mam zamiar dotrzeć jutrzejszego dnia. W Torpo rozglądam się za noclegiem, miałem zamiar spać pod tamtejszą Kyrką ale mimo godziny 23 plątała się tam bardzo niemiła babcia, wyraźnie chciała zabić mnie swoim wiedźmowym wzrokiem. Olewam więc tę miejscówkę i jadę jeszcze 5 km. W połowie drogi między Torpo i Al znajduję miejsce na nocleg. Śpię na 3 różnych balach drzewa, jest to jedno z moich dziwniejszych miejsc noclegowych a muszę się przyznać, że ja dziwnych noclegowisk już trochę w swoim życiu przerobiłem. Długo kombinowałem jak mam się ułożyć na tych drewnianych klocach ale w końcu olałem wygodę i położyłem się byle jak. Zasnąłem naprawdę szybko, był to dla mnie dosyć ciężki dzień, szutrowo-kamieniste odcinki dały mi dziś nieźle po dupie.

Gniotki:

Kamykowo Górne... © stamper


Przewietrzone wzgórze. © stamper


Bagienko na szczycie. © stamper


Asfaltu brak... © stamper


Dolina, Norwegia. © stamper


Hallingdalselva... © stamper


Krajobrazy wzdłuż 7-mki, Norwegia. © stamper


Torpo kyrka. © stamper


Muzyczka:



I mapka:



Dane wyjazdu:
103.91 km 11.70 km teren
06:06 h 17.03 km/h:
Maks. pr.:62.90 km/h
Temperatura:15.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:880 m
Kalorie: kcal

Skandynawia. Dzień VII. Stacja kolejowa w Stryken - stary młyn między Sokną a Rallerud...

Piątek, 24 czerwca 2011 · dodano: 28.08.2011 | Komentarze 1

Rano budzi mnie deszcz. Jest naprawdę nieprzyjemnie, czekam aż przestanie padać. Około 10:30 powoli zaczynam wątpić w szybkie wypogodzenie, zaczynam więc powoli pakować swoje graty i o 11 wsiadam wreszcie na rower. Boczną drogą wzdłuż autostrady dojeżdżam do Harestuy gdzie przedostaję się na drugą stronę autostrady i dalej już szutrówką kieruję się w stronę Mylli. Czeka mnie 11 km podjazdu niezbyt stromego ale jedzie się średnio po tak rozmokłej nawierzchni, całe szczęście, że pogoda z każdym kilometrem się poprawia.

Kilka km przed Myllą mijają mnie norwescy rowerzyści, z jednym z nich rozmawiam z kilkanaście minut, rozstajemy się w Mylli, chłopaki postanowili popływać i poopalać się trochę a ja już samotnie jadę w stronę Olum i do drogi nr 35. Jedzie mi się dziś tak sobie, czuję się jakiś rozleniwiony, przed Jevnaker, pod tamtejszą kyrką zatrzymuję się na dłuższy postój, robię kilka zdjęć i przegryzam co nieco.

Po ponad godzinie takiego lenistwa ponownie zjeżdżam na tę podłą, ruchliwą 35-tkę, jadąc w stronę Hønefoss. Przed samym Hønefoss kierując się według znaków (niestety jak się okazało właściwych jedynie dla blachosmrodów) wjeżdżam na autostradę. Oczywiście nie mam zamiaru zawracać (oj głupiutki i uparty byłem jak zwykle) i wybieram jakąś podrzędną drogę idącą wzdłuż autostrady. Asfalt na tej drożynie jest tak beznadziejny, że od razu skojarzyło mi się to z Polską, aż trudno było mi uwierzyć, że w Norwegii mogą być tak beznadziejne drogi. Przejazd przez wioskę Hen (Hven?) był więc dla mnie niezapomnianym przeżyciem. Miałem nadzieję, że ta drożyna przecina się z 7-mką ale okazało się, że jednak nie, albo po prostu przegapiłem jakąś boczną odnogę tej masakratorskiej asfaltówki. Po kilku km zrobionych na tej trzęsidupce dojeżdżam w końcu do E-16, mógłbym się kierować nią na północ jednakże musiałbym wtedy zrezygnować z Rallarvegen, więc taka opcja szybko odpadła.

W Hallingby postanawiam zawrócić, mógłbym przez góry spróbować dostać się do 7-mki ale stwierdziłem, że już wystarczająco dziś nabroiłem oraz km nadrobiłem i nie będę ryzykował jakichś dzikich szutrów mając pod ręką jedynie mapę o zabójczej skali 1:600 000. Wybierając tamtą drogę czekałoby mnie około 50 km wertepów, w tym pewnie sporo jakichś rozjazdów, których nie miałbym na swojej mapie, więc tym razem rozsądek wziął górę nad sakwiarską fantazją. W Hallingby robię zakupy, pod sklepem spotykam bardzo miłą norweską parę z którą rozmawiam ze 20 minut. Okazuje się, że w sierpniu lecą do Krakowa na tydzień, bilet lotniczy w pierwszą stronę kosztował ich 17 koron, trochę mnie to rozśmieszyło bo ja chwilę wcześniej w sklepie za snickersa zapłaciłem 16 koron, czyli jakieś 8.50 w złotówkach. No cóż oni chyba trafili na promocję, bo ja z zakupami to już nie za bardzo.

Przez swój uparty charakter nadrobiłem dziś dobre 20 km, do 7-mki dojeżdżam jadąc drugą stroną rzeki, drogą równoległą do E16-tki. Jazda siódemką na tym początkowym odcinku nie jest zbyt ciekawa, towarzyszy mi spory ruch na drodze i liczne remonty, ogólnie nie polecam tych pierwszych kilkudziesięciu km od Hønefoss. Do Sokny dojeżdżam mając około 100 km na liczniku. Odbijam tu w kolejny "skrót" na Rallerud. Nocleg znajduję w połowie drogi między Sokną a Rallerud. Śpię w starym, opuszczonym, przydrożnym młynie. Rozwieszam hamak i dosyć szybko zasypiam, to zdecydowanie nie był dobry dzień...

Kilka zdjęć:

Norweskie szarości... © stamper


Nadciąga burza... © stamper


Jevnaker Kyrka. © stamper


Jevnaker Kyrka. © stamper


Randsfjorden. © stamper


Okolice Hønefoss. © stamper


Muzyka:



Mapka:



Dane wyjazdu:
134.03 km 0.00 km teren
07:22 h 18.19 km/h:
Maks. pr.:56.93 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:956 m
Kalorie: kcal

Skandynawia. Dzień VI. Most nad Boensfjorden - stacja kolejowa w Stryken...

Czwartek, 23 czerwca 2011 · dodano: 26.08.2011 | Komentarze 2

Rano zbieram się dosyć wolno, nie za dobrze się dziś czuję. Jestem bardzo senny i boli mnie brzuch. Przed wyruszeniem naprawiam też małą usterkę, wysunęła mi sie wsuwka z v-breaka. Na szlak wyruszam po 10, na przywitanie z nowym dniem dostaję 1.5 km podjazdu. Oczy pieką mnie jak diabli, przysypiam za kierownicą i w dalszym ciągu boli mnie brzuch. Przyczyną senności jest prawdopodobnie to, że tabletkę przeciw alergii połknąłem z rana a nie tuż przed snem a jeden ze skutków ubocznych tych tabletek to właśnie nadmierna senność.

Do Rakkestad (23 km) dojeżdżam bardzo niemrawo. Stąd odbijam na 22-jkę do Mysen i dalej do Lillestrøm. Na głównej drodze ruch od razu staje się większy, pojawiają się też w końcu charakterystyczne, żółte norweskie pasy na jezdni. Na 35 km zatrzymuję się przy jakimś przydrożnym kościółku aby podjeść sobie co nieco. Niestety Norwegia to nie Szwecja i kościół jest zamknięty więc nie mam szansy podładować sobie baterii w telefonie i aparacie (w Szwecji praktycznie wszystkie kościoły są otwarte w trakcie dnia, w Norwegii za to 90% kościółków jest zamknięte, otwierają je tylko w określone dni).

Mimo słonecznej pogody wcale nie czuje się ciepła, wieje bardzo zimny północny wiatr, jadę więc większość drogi w wiatrówce. W dalszym ciągu czuję się źle, być może to potęguje u mnie odczucie przejmującego chłodu. Następny dłuższy postój mam w miejscowości w Bastadr (szkoda, że nie Bastard hehe). Postanawiam się trochę zdrzemnąć bo inaczej wpadnę do rowu bądź pod jakiś samochód. Na tę drzemkę i posiłek schodzi mi ponad 2 godziny. Jest już 17:30 a ja mam dziś przejechane zaledwie 58 km. Zaczynam więc nieźle zasuwać, czuję się już znacznie lepiej, wreszcie atakuję podjazdy i nie jadę jak śnięta ryba. Można powiedzieć, że wrócił stary dobry Kudłaty. Przed i w samym Fetsund pstrykam kilka zdjęć, jadę wzdłuż jeziora Oyeren.

Centrum Lillestrøm mijam bokiem, kieruję się na Skedsmokorset i dalej na Slattum oraz drogę numer 4. Na tym boczny odcinku jest kilka fajnych krótkich stromych zjazdów i podjazdów. Na jednym z takich zjazdów wyciągam prawie 57 km/h. Gdy wjeżdżam w końcu na 4-kę jazdę ulicą przeplatam z jazdą rowerówką. Kieruję się w stronę Gjowik. Kilkanaście km za Rotnes droga nr 4 staje się autostradą z zakazem jazdy dla rowerów, zjeżdżam więc z niej i znajduję nocleg na stacji kolejowej w Stryken. Jest północ, niebo coraz bardziej się chmurzy...

Zdjęcia:

W drodze do Mysen... © stamper


Kościółek, okolice Fetsund. © stamper


Widziane z daleka... © stamper


Most kolejowy w Fetsund. © stamper


Okolice Lillstroem. © stamper


Coraz dalej na północ... © stamper


Ten kawałek muzyczny średnio mi pasuje do dzisiejszego opisu ale jak już mi wskoczył na play listę to niech się i tutaj pojawi ;-).



Mapka:



Dane wyjazdu:
126.69 km 17.90 km teren
07:11 h 17.64 km/h:
Maks. pr.:54.36 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:784 m
Kalorie: kcal

Skandynawia. Dzień V. Stadion IFK Lane-most nad Boensfjorden....

Środa, 22 czerwca 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 1

Pierwszy raz budzę się o 4:40, jest już zupełnie jasno. Komary a szczególnie meszki tną jak pojebane, chowam głębiej głowę w śpiwór i ponownie zasypiam. Kolejny raz budzę się tuż po 6, te małe gnojki w dalszym ciągu tak kurewsko mnie kąsają, że postanawiam niezwłocznie jechać przed siebie. Zwijam więc graty i o 6:30 opuszczam swoją nieprzychylną sypialną ławkę. Przed Färgelandą zatrzymuję się przy tablicy informacji turystycznej i zabieram stamtąd 3 dokładne mapki najbliższej okolicy (Szwedzi mają świetne te punkty z mapami). Przed 8 jestem w Färgelandzie, wstępuję do ICI na zakupy wydać ostatnie szwedzkie kronory (korony). Kupuję sobie kilka czekolad, pepsi i chipsy a więc samo wypasione żarcie rowerowe. Z tym całym swoim grajdołkiem podjeżdżam pod tamtejszą kyrkę (kościół) gdzie spędzam najbliższe 1.5 godziny. Jem w międzyczasie śniadanie , ładuję sobie telefon i zmieniam łańcuch. XT po zrobieniu około 600 km ustąpił chwilowo miejsca LX-owi. Gdy odjeżdżam spod kyrki zaczyna lekko kropić.

Z Färgelandy kieruję się na Edstenafors, jadę ponad 7.5km po szutrze, rozmawiając po drodze trochę z tubylczymi krowami. Pstrykam im kilka zdjęć. Coraz lepiej posługuję się szwedzkim, krowim akcentem więc nawet trochę mi zaczynają pozować do zdjęć. Niestety gdy pokazałem im ich porozciągane przez moje szerokie szkło portrety to jeden byczek chciał mnie dziabnąć rogiem hehe. Co zrobię, że marny ze mnie fotograf, powinien docenić chociaż me dobre chęci.

Z Edsteny już asfaltem kieruję się na Rännelandę a później na Lerdal gdzie gotuję sobie obiad i przy okazji wymieniam kartusz w kuchence. Z Lerdal podążam w stronę Ed, pogoda jest przyzwoita, trochę wietrznie ale nie pada. Za miejscowością Lane, zamiast kierować się znakami na Ed skręcam w kolejną szutrówkę i zamierzam dotrzeć do zamierzonego celu (Ed) poprzez Rölandę. Stwierdziłem, że dzięki tej drodze oszczędzę 2 km, nie wiedziałem jednak, że ta drożyna przez te następne ponad 10 km szutru zalicza wszystkie okoliczne górki. Tak więc nieustannie miałem huśtawkę, góra-dół, góra-dół. No cóż takie moje szczęście. Na domiar złego na jednym z takich podjazdów gdy zatrzymałem się aby się odlać złamała mi się stopka w rowerze. Ta gówniana podpórka złożyła się pod ciężarem roweru jak rozgotowane spaghetti w garnku z wrzątkiem. Nigdy w sumie nie ufałem temu pseudo-scottowemu wytworowi, myślałem jednak, że trochę dłużej ze mną pociągnie. Dla mnie rower bez stopki to jak pies bez jednej nogi.

W Ed wynajduję zarówno dalszą drogę do Nössemark jak w kleszcza na swojej ręce. Wyrywam bydlaka i zgniatam go z lekkim nerwem zadowolony, że za wiele się ze mnie nie nachlał. Do Nössemark mam ponad 30 km trasy przez lasy i wzdłuż sporego jeziora o fajnej nazwie Stora Le. Droga umyka mi dosyć sprawnie, przed samym Nössemark zdejmuję z dwóch szkieł filtry UV. Kupiłem je za kilkanaście złotych z myślą o ochronie przedniej soczewki ale okazały się tak gówniane w oddawaniu kolorów, że postanawiam schować je głęboko w sakwie. Zdecydowanie nie polecam firmy o japońskiej nazwie Akira, polecam za to filmy Akiro Kurosawy ;-).

Z Nössemark (moja wersja robocza tej miejscowości to Nosowy Smark) do norweskiej granicy mam zaledwie 3 km. Mijam ją mając dziś przetuptane 99 km a coś około 584 po Szwecji w ogóle. Na granicy robię sobie pamiątkowe zdjęcie, co wcale nie jest takie łatwe gdy się nie chce wyciągać z wora statywu. Po kilkunastu niezbyt udanych próbach ruszam dalej. Norwegia przywitała mnie słoneczną pogodą i nadzieją na coraz piękniejsze krajobrazy. W Bjorkebekk odbijam na Fossby skąd wjeżdżam na drogę nr 21. W Aremark zatrzymuję się na ponad godzinę pod kościołem gdzie robię sobie rowerową kolacyjkę i toaletę z myciem moich długich kudłów włącznie. Kilka km dalej skręcam na Rakkestad. Jest już późno, rozglądam się więc za miejscówką na nocleg. Znajduję ją kilka km dalej pod mostem nad bajorkiem Boensfjorden.

Gniotki:

Pociągnąć ci z byka stary? © stamper


Cisza przed burzą... © stamper


Przydrożny kościółek... © stamper


Lerdal kyrka... © stamper


Na granicy szwedzko-norweskiej... © stamper



Muzyka na dziś:

&feature=fvwp&NR=1

I mapka:

#lat=59.36251&lng=11.66559&zoom=13&type=0

Dane wyjazdu:
132.06 km 13.42 km teren
07:45 h 17.04 km/h:
Maks. pr.:47.63 km/h
Temperatura:15.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:733 m
Kalorie: kcal

Skandynawia. Dzień IV. 4/5 km za Hodared a 13 przed Alingsas - ławeczka na stadionie IFK Lane....

Wtorek, 21 czerwca 2011 · dodano: 22.08.2011 | Komentarze 3

Budzę się koło godziny 8, zbieram się nie za szybko (jak to ja), ponownie gotuję sobie z rana ryż na cały dzień i około 10 wyruszam w drogę. Do Alingsas docieram dosyć szybko, średnią mam ponad 23 km/h, w Alingsas trochę kluczę po mieście w poszukiwaniu poczty. Jakoś napotkani ludzie nie za bardzo potrafią mi wskazać właściwą drogę. Dopiero zaczepiony przeze mnie listonosz wskazuje mi właściwy kierunek. Muszę zawrócić około 1.5 km, na szczęście znałem już ten odcinek bo nim właśnie dojechałem do centrum ;-). Na poczcie załatwiam swoje sprawunki (musiałem wysłać do Polski ksero dowodu ;-p) i przy okazji robię spore zakupy doładowując swoją kobyłę kolejnymi kilogramami. Z Alingsas drogą nr 180 i 190 kieruję się na Sollebrunn, gdzie wjeżdżam na drogę numer 42. Na 42-jce dostaję na przywitanie strasznego wmordęwinda, tak więc moja średnia szybko spada na łeb na szyję.

42-jką jadę jeszcze kilkanaście km i na 56 km kończy się moje powtarzanie szwedzkiej trasy sprzed dwóch lat. Z głównej drogi skręcam w boczną acz ruchliwą drogę do Upphärad. Mijam po drodze m.in spore pole golfowe. W Upphärad pod tamtejszą kyrką (kościołem) wcinam przygotowany z rana obiadek. Trochę się byczę na trawie i po ponad godzinie ruszam w dalszą drogę. Pogoda w miarę dopisuje, nie pada ale w dalszym ciągu cholernie wieje. Jadę niewiele szybciej niż na drodze nr 42 (tam prułem z prędkością 12/13 km/h). Gdy skręcam w stronę Sjuntorp wiatr zaczyna trochę bardziej kotłować, raz wieje w plecy raz w twarz, raz w plecy. Z bocznych dróżek wjeżdżam na główną drogę nr E45, muszę się cofnąć trochę ponad 5 km do miejscowości Lilla Edet gdzie przekraczam most i udaję się na drugą stronę dosyć szerokiej rzeki Göta älv. Za mostem ponownie skręcam na północ i przez kilkanaście km jadę równolegle do znajdującej się po drugiej stronie rzeki E-45-tki. Tym razem wiatr zaczyna mi sprzyjać.

W miejscowości Utby odbijam na szutrówkę, nie mam tej drogi zbyt dokładnie opisanej na mapie ale decyduję się nią jechać. Następne km to ponad 13 km szutru aż do miejscowości Vassbo. Większość trasy prowadzi wzdłuż malowniczego jeziora, jest na tej drodze kilka rozjazdów, niestety nie ma o nich żadnej informacji ma mojej super-hiper dokładnej mapie o skali 1 do 600 000. No cóż zdałem się na swoją intuicję i słoneczko które wyznaczało mi kierunek jazdy. Wcześniej kilka razy w życiu już tak robiłem i jakoś zwykle się nie zawodziłem, tym razem również mi się powiodło. Dobrze, że się tam nie pogubiłem bo tam praktycznie ciężko byłoby kogokolwiek zapytać o drogę. Na tych kilkunastu szutrowych km mijałem raptem kilka domów i minęły mnie może ze 3 auta i aż jeden rowerzysta. Niestety gość był za szybki dla mnie, choć próbowałem go gonić, no ale on jechał na golasa, a mój rower był ubrany w wiele cebulowych warstw.

Na zjeździe do Vassbo odpalam pierwszy raz w swym żywocie kamerę w moim nowym aparacie, kręcę jakiś śmieszny filmik ale niestety chyba go tu nie zaprezentuję. Było w nim sporo trzasków, świstu wiatru i całkiem niezła prędkość ;-). Generalnie to te filmy w tym moim "sranonie" zajmują zdecydowanie za dużo miejsca, minuta i dwadzieścia sekund filmu zjadła mi aż 520 megabajtów. Szkoda miejsca na takie nieudolne plugastwa, pozostanę więc przy fotografowaniu i prezentowaniu fotograficznych gniotków. Może gdyby Kudłaty raczył ciut wcześniej zakupić nowy aparat (a nie tydzień przed wyjazdem) i trochę poćwiczyć a już w szczególności gdyby przeczytał instrukcję obsługi to coś by z tego było. No a tak wyszła dupa blada. Nie zamierzam jednak z tego powodu jakoś szczególnie rozpaczać, może kiedyś się za to zabiorę na razie jestem zbyt leniwy na naukę filmowania, wpierw przeca wypadałoby nauczyć się trochę lepiej fotografować ;-).

Do Uddevalli docieram około 22, z oddali widziałem bardzo długi most na fiordzie czy też przesmyku morskim, zrobiłem mu kilka zdjęć ale na kompie wyglądają na straszne miernoty. Chwilę krążę po mieście w poszukiwaniu właściwej drogi prowadzącej do Färgelandy. Olewam zakaz i wbijam się na autostradę po której jadę ze 2 km (akurat pod górkę) i w końcu natrafiam na właściwą drogę numer 172. Jest już dosyć późno, jakieś 14 km za Uddevallą znajduję przyzwoitą miejscówkę na ławce dla zawodników rezerwowych przy boisku klubu piłkarskiego IFK Lane. Komary tną jak głupie ale bez problemu zasypiam tuż po północy.

Kilka gniotków:

Szwedzka natura... © stamper


Przydrożny pałacyk... © stamper


Upphärads kyrka... © stamper


Kudłaty się leni... © stamper


Ścieżka spacerowa, Uddevalla... © stamper


Muzyka:



I mapka:



Dane wyjazdu:
132.67 km 0.00 km teren
07:40 h 17.30 km/h:
Maks. pr.:54.30 km/h
Temperatura:12.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:769 m
Kalorie: kcal

Skandynawia. Dzień III. Färgaryd/Nissaryd - 4/5 km za Hodared a 13 przed Alingsas ;-).

Poniedziałek, 20 czerwca 2011 · dodano: 22.08.2011 | Komentarze 2

Trasa:
Färgaryd/Nissaryd-Landeryd-Broaryd-Burseryd-Hacksvik-Axelfors-Svenljunga- Sexdrega (fajna nazwa) i dalej drogą numer 27 do Boras (prawdopodobnie był tam zakaz jazdy rowerem, pachniało mi to zdecydowanie autostradą ale połknąłem na chybcika te 20 km)-Sanhult-Hodared i jakaś szopa 4/5 km za Hodared i 13 km przed Alingsas przy drodze nr 180.

Nie jechało mi się dziś najlepiej, szczególnie pierwsze 80 km. Jakieś w miarę sensowne tempo zacząłem utrzymywać dopiero na ostatnich 50 km, co dziwne, ochotę do szybszej jazdy wyzwoliły u mnie podjazdy. W sumie to może i nie takie dziwne w moim wykonaniu, bo mnie płaszczyzny zdecydowanie nudzą i wprowadzają w jakieś zniechęcenie i apatię. Te pierwsze 80 km to była dla mnie jakaś mordęga, niby siły były ale ochoty za grosz. Może znudziły mnie te lasy i powtarzanie trasy sprzed dwóch lat, bo w sumie powtórzyłem ją dziś w około 90%. A może wpływ na mój dziś dzisiejszy nastrój miało pierwsze znużenie samotną jazdą. Trochę to dziwne jak nie ma do kogo gęby otworzyć. Zgadawywałem trochę przydrożne krowy i owce ale one jakoś wyczuwały mój obcy akcent i ciężko nam się było dogadać. Jakieś takie nieśmiałe te szwedzkie bydlęcia.

No cóż Szwecja mnie nuży, zbyt płasko i ciągle tylko (piękne co prawda) lasy i jeziora (ileż się można tym zachwycać). Do Svenljungi było stosunkowo płasko, za to po wjechaniu na drogę nr 27 do Boras czekały mnie nieustanne kilkudziesięciometrowe hopki. Zaczęło się więc robić ciekawiej i bardzo dobrze bo bym pewnie zdechł na tej trasie, z nudów oczywiście ;-). W Boras się nie zatrzymuję, choć miasto jest dosyć ładne, ponieważ zaczyna mocniej padać deszcz. Tak w ogóle to deszcz towarzyszył mi dziś przez jakieś 100 km (pogoda jak to w Szwecji, często gówniana). Najgorsza była bardzo intensywna mżawka tuż za samym Boras. Czekał tam też na mnie 5/6 km łagodny podjazd a ten zakichany deszcz powodował, że nic przez te swoje okularnikowe patrzałki nie widziałem. Podjazd pokonywałem więc powoli w granicach 10-12 km/h. Później miałem ciut w dół i znowu hopkę za hopką. Na tych małych zjazdach można było jednak troszkę przycisnąć z prędkością. Po 22 zacząłem się rozglądać za jakimś miejscem noclegowym. Oczywiście namiotu nie miałem zamiaru rozbijać bo i po co ;-p. Na 132 km znalazłem fajną szopę niestety okazała się zamknięta, wracając spod tej szopy wpadłem po kolana w obleśne bagienko, stopy zamiast się umyć jeszcze bardziej mi się zaśmierdziały hehe. Kilkaset metrów dalej wypatrzyłem następną szopę, tutaj drzwi udało się mi bez problemu otworzyć i wtargałem się z gratami do środka. Było tam sporo starego szmelcu do uprawy pola, ale miejsca na rower i spanie też się sporo znalazło. Mogłem również rozwiesić swoje szmaty aby choć trochę podeschły.

Przed snem jeszcze trochę czytam książkę i około północy zasypiam, licząc, że jutro pogoda się poprawi.Zdjęć nie zamieszczam, bo przez cały dzień zrobiłem ich aż 3, słownie trzy i żadne nie jest warte poświecenia mu choćby chwili uwagi. Zresztą i tak nie było nić ciekawego do sfotografowania, a deszcz to już w ogóle zniechęcał do wyciągania z torby aparatu.

Na mapce dzisiejsza trasa wygląda tak: