Info
Ten blog rowerowy prowadzi stamper vel kudłaty ze wschodniej roztoczańskiej wygwizdówki. Obecnie pomieszkuje sobie w bardzo zadymionej mieścinie, którą tubylcy zwą Krakowem. Wspólnie z Bikestats ma przejechane zaledwie 54489.15 kilometrów w tym 1132.07 w jakimś tam terenie. Mógłby jeździć więcej ale za dużo czasu marnuje na tego beznadziejnego bikestatowego bloga i inne internetowe dziadostwa. Na dziś większą radość sprawiają mu zagraniczne eskapady i w przyszłych latach będzie się starał powolutku, z sakwami eksplorować coraz to nowe obce terytoria. Jeździ sobie z bardzo małą prędkością średnią, coś około 19.92 km/h. Od czasu do czasu bywa obładowany sakwami jak wół (taką jazdę lubi najbardziej) i wcale się tym nie chwali, bo i nie ma czym.Więcej o mnie.
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2013, Lipiec1 - 3
- 2013, Czerwiec18 - 2
- 2013, Maj20 - 13
- 2013, Kwiecień28 - 16
- 2013, Marzec28 - 43
- 2013, Luty22 - 25
- 2013, Styczeń30 - 118
- 2012, Grudzień30 - 27
- 2012, Listopad27 - 0
- 2012, Październik31 - 24
- 2012, Wrzesień16 - 0
- 2012, Sierpień31 - 4
- 2012, Lipiec30 - 10
- 2012, Czerwiec30 - 21
- 2012, Maj31 - 15
- 2012, Kwiecień19 - 0
- 2012, Marzec26 - 19
- 2012, Luty23 - 7
- 2012, Styczeń26 - 2
- 2011, Grudzień26 - 6
- 2011, Wrzesień1 - 2
- 2011, Sierpień9 - 7
- 2011, Lipiec5 - 1
- 2011, Czerwiec26 - 20
- 2011, Maj31 - 11
- 2011, Kwiecień28 - 26
- 2011, Marzec14 - 14
- 2011, Luty26 - 49
- 2011, Styczeń29 - 71
- 2010, Grudzień27 - 24
- 2010, Listopad31 - 16
- 2010, Październik23 - 8
- 2010, Wrzesień26 - 53
- 2010, Sierpień27 - 36
- 2010, Lipiec30 - 12
- 2010, Czerwiec19 - 0
- 2010, Maj24 - 37
- 2010, Kwiecień31 - 9
- 2010, Marzec22 - 0
- 2010, Luty9 - 0
- 2010, Styczeń8 - 0
Wpisy archiwalne w kategorii
Samotnie
Dystans całkowity: | 8516.63 km (w terenie 451.96 km; 5.31%) |
Czas w ruchu: | 423:37 |
Średnia prędkość: | 20.10 km/h |
Maksymalna prędkość: | 68.77 km/h |
Suma podjazdów: | 44200 m |
Liczba aktywności: | 84 |
Średnio na aktywność: | 101.39 km i 5h 02m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
57.58 km
0.00 km teren
03:14 h
17.81 km/h:
Maks. pr.:34.63 km/h
Temperatura:-2.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:248 m
Kalorie: kcal
Rower:Stefan Włóczykij
W poszukiwaniu haka...
Poniedziałek, 5 marca 2012 · dodano: 08.03.2012 | Komentarze 0
Po wczorajszej "łańcuchowej masakrze" dziś stanąłem przed problemem skąd wziąć nowy hak. Około południa pojechałem do Józefowa przejrzeć "ofertę" jedynego w tym miasteczku sklepu rowerowego. Mieli 5 haków, w tym 3 takie same, oczywiście żaden nie pasował. Wróciłem więc do domu, coś tam podjadłem i znowu wsiadłem na "chomikowego" Stefana udając się do Tomaszowa Lubelskiego. Mogłem jechać Univegą ale chciałem mieć pewność, że kupię dobrze dopasowany hak do ramy. Czekało mnie więc kolejne prawie 50 km na tym wariackim, lekkim przełożeniu. Wyjeżdżając spod bloku zauważyłem szambiarkę, postanowiłem ją gonić i wykręciłem zabójczą prędkość 27 km/h, coś mi podczas tego pościgu strzyknęło w ścięgnie za kolanem i już całą drogę do Tomaszowa jechałem z coraz bardziej nasilającym się bólem.Muszę przyznać, że masakrycznie jeździ mi się z taką wysoką kadencją, zawsze jeździłem siłowo na niskiej kadencji a tu przyszło mi kręcić korbą jak wariat aby jechać 20 km/h. Do Tomaszowa jakoś dojechałem, kilka górek na trasie urozmaiciło mi trasę, było naprawdę zimno. W mieście (10 razy większym niż Józefów) odwiedziłem dwa sklepy rowerowe jednakże tam również nie potrafili mi pomóc. No dobra hak mogę mieć ciut nietypowy, ale żeby w 25 tysięcznym mieście nie można było kupić spinki czy łańcucha dziewiątki? Paranoja. Załatwiłem jeszcze jedną sprawę i ruszyłem w kierunku domu. W międzyczasie już strasznie zaczęło mnie boleć to ścięgno pod lewym kolanem. Tak więc powrotne 20 km pedałowałem praktycznie prawą nogą, co nie było zbyt łatwe bo nie mam spd-ów ani nawet nosków. Kręcąc tak "jedno-nożnie" uszkodziłem coś również w prawym kolanie. Do domu jakoś dojechałem, ale miałem ogromny problem aby wejść do mieszkania które znajduje się na drugim piętrze. Muszę przyznać, że bardzo zaniepokoił mnie ten ból, muszę na kilka dni olać rower i skombinować skądś hak i łańcuch aby móc normalnie dojechać w weekend do Rzeszowa, a to "zaledwie" 120 km.
Edit:
W Zamościu również mi nie pomogli, haków mieli sporo ale nie do mojej ramy, spinki mieli tylko 8-ki, wziąłem bo da się nimi spiąć 9-tkę. Hak zamówiłem przez allegro a łańcuch Rudzisko dośle mi z Krakowa. Mam nadzieję, że te przesyłki dojdą do mnie przed weekendem. Kolano boli, ale prawe. O rowerze więc na razie nie myślę.
Kategoria < 100 km, Jazda na singlu, Samotnie, Roztocze
Dane wyjazdu:
124.31 km
4.80 km teren
06:18 h
19.73 km/h:
Maks. pr.:43.50 km/h
Temperatura:3.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:403 m
Kalorie: kcal
Rower:Stefan Włóczykij
Kto drogę skraca ten do domu prędko nie wraca...
Niedziela, 4 marca 2012 · dodano: 08.03.2012 | Komentarze 0
Trasa:1.5km po Krakowie, jazda na dworzec, dalej:
Rzeszów-Krasne-Palikówka-Wola Mała-Żołynia-Giedlalorowa-Leżajsk-Kuryłówka-Brzyska Wola-Jastrzębiec-Tarnogród-jakieś błotne zadupie-Korchów Drugi-Szarajówka-Chmielnik-Łukowa-Józefów-Długi Kąt.
Z rana jak zwykle się grzebałem, więc na pociąg który odjeżdżał o godzinie 7:00 dotarłem na styk (bilet musiałem zakupić już w pociągu). Czekało mnie blisko 4 godziny jazdy naszą hiper szybka koleją szykującą się do Euro 2012. Do pokonania miałem zabójczą odległość 158 km. Sprawna grupa kolarzy przejechałaby ten dystans w podobnym czasie. Czy kiedyś doczekamy się szybkiej i wygodnej kolei w Polsce? Nie wiem, jak na razie to od kilkunastu lat można co najwyżej dostrzec systematyczne spowolnienie się naszego transportu kolejowego.
W Rzeszowie jestem chwilę przed 11, kupuję 4 drożdżówki i uderzam na rynek. Pstrykam kilka gniotków i powoli zmywam się z miasta. W międzyczasie lekko się wypogadza. Z głównej trasy odbijam na Krasne (nadrabiam tu z kilometr, ponieważ podobnie jak w listopadzie źle skręcam na krzyżówce), skąd przez Palikówkę i Wolę Małą dojeżdżam do drogi 877 na Leżajsk. Po 27 km robię pierwszy postój na śniadanie, jest już w sumie sporo po 12 a ja jeszcze tak na dobrą sprawę nic dzisiejszego dnia nie jadłem. Jedzie mi się tak sobie, choć wiatr zbytnio nie przeszkadza, średnia trzyma mi się miedzy 22 a 23, nie szarżuję bo nigdzie mi się nie śpieszy. Jest dosyć zimno (2/3 stopnie), szczególnie chłodno jest gdy przejeżdżam przez lasy.
W Leżajsku zatrzymuję się na chwilkę, coś tam sobie podjadam i ruszam dalej. Znowu źle skręcam o czym szybko się przekonuje i zawracam na właściwą trasę. Mam za swoje, pokutuje poranne pakowanie i niezabranie mapy. Jeździłem tą trasa kilka razy ale dosyć dawno więc czasem trasa mi się myli. W Kuryłówce robię kilka zdjęć byłej cerkwi grecko-katolickiej a później skręcam w boczną drogę i przez Brzyską Wolę i Jastrzębiec (świetny nowy asfalt) dojeżdżam do Tarnogrodu. Robi się coraz zimniej, nie zatrzymuje się więc tylko jadę dalej w stronę Woli Obszańskiej. Ze 2/3 km za Tarnogrodem skręcam w boczną polną drogę, która wielokrotnie kusiła mnie swoim "skrótowym" kierunkiem jazdy. No i tym razem podkusiła mnie skutecznie.
Tu niestety zaczęły się moje dzisiejsze kłopoty, dochodziła godzina 17, do domu miałem około 40km a mnie się zachciało błotnych skrótów. Zamiast zawrócić po kilkuset metrach na których prędkość z dwudziestu kilku spadła mi do maks 15, brnąłem po błocie dalej przed siebie. Po przejechaniu km zastanawiałem się czy jednak nie zawrócić, jednakże jak zwykle wygrał mój głupi upór, że nie zawracam z raz obranej drogi. Z każdym metrem droga stawała się coraz mnie przejezdna, bardziej błotna i rozjeżdżona przez traktory. Koła praktycznie przestały się kręcić tak bardzo były zalepione błotem. W oddali zauważyłem jakieś domy, postanowiłem do nich jak najszybciej dojechać bo powoli zaczynało się ściemniać a rower za cholerę nie chciał się toczyć po tym błotnym gównie powyżej 10 km/h. Aby ciut przyspieszyć wrzuciłem lżejszy bieg no i stało się. Łańcuch zamiast wskoczyć o jeden bieg wyżej, przeskoczył po zamarzniętej błotnej kasecie o kilka zębatek ukręcając mi przy okazji hak przerzutki.
Hak się złamał na pół a ja głupi, uparty człek miałem przed sobą niesprawny rower i 35 km do domu. Wylądowałem na jakimś błotnym zadupiu, nie wiadomo gdzie, pośrodku niczego. Poza tym robiło się ciemno i pierońsko zimno. Aby wykorzystać ostatnie promienie słońca szybko zabrałem się do rozpięcia łańcucha i zdemontowania bezużytecznej przerzutki. Miałem zamiar skrócić łańcuch i resztę drogi śmignąć na singlu. Zapasowego haka ze sobą nie miałem, znaczy się maiłem ale nie od tego roweru ;-p. Taki trochę czeski film w moim wykonaniu. Okazało się również, że w tym porannym pośpiechu nie zabrałem ze sobą spinek do 9-ki i miałem ze sobą tylko 7-mki i 8-mki. Początkowo nie pomyślałem aby tymi "niesystemowymi" spinkami spiąć łańcuch, tylko wziąłem się za skuwanie go skuwaczem. Dupa zbita z tego wyszła, 9-tkę nie jest tak łatwo skuć jak ósemkę, tym bardziej robiąc to po ciemnicy, zgrabiałymi od mrozu palcami. Z pewnością mądre nie było też to, że próbowałem jechać po tej błotnej masakrze, która na dodatek postanowiła zamarznąć mi na oponach i pod błotnikiem. Może gdybym zdecydował się dopchać ten rower do drogi która była ode mnie z kilometr to na trasie ten łańcuch by się nie zerwał, ale nie ja muszę przecież jechać. Kudłaty "nigdy" nie pcha roweru.
Tak więc przez mój "ośli", uparty charakter zerwałem łańcuch jeszcze ze trzy razy zanim dotarłem do asfaltu a łańcuch stawał się coraz krótszy i krótszy. Gdy dotarłem na drogę okazało się, że nie do końca wiem gdzie jestem, ponieważ jeszcze nigdy nie jechałem przez te miejscowości (Korchów, Szarajówka), nie przejąłem się tym za bardzo ponieważ miałem na głowie inne zmartwienia. Łańcuch zacząłem w końcu spinać na spinki i gdy udało mi się nawet ustawić jakieś sensowne przełożenie i już zabierałem się za "porządną" jazdę okazało się, że gdzieś zgubiłem swój scyzoryk. Droga to zabawka a na dodatek prezent więc nie pozostawało mi nic innego jak ponownie wrócić w to zamarznięte już błoto w poszukiwaniu swojej zguby. Scyzoryk odnalazłem po kilkuset metrach, niestety ponownie zerwałem łańcuch. Spiąłem go ponownie, dopchałem już tym razem rower do ulicy i z wielkimi obawami ruszyłem dalej. Przejechałem tak może ze dwa kilometry gdy łańcuch strzelił po raz kolejny. Przy okazji zgubiłem spinkę siódemkę, w sumie to i tak nie nadawała się za bardzo do jazdy bo co chwila mi niebezpiecznie pyrczała.
Podjąłem kolejną próbę spinania dziada. Niestety nie dało rady ustawić już przełożenia na drugim blacie ustawiłem więc sobie super szybkie przełożenie 1x7, łańcuch spięty był tylko jedną spinką 8-ką i naprężony był jak stare gacie na jakiejś grubaśnej osobie. W końcu jednak dało się jechać, zziębnięty i głodny z zabójczą prędkością kilkunastu km/h pomknąłem do domu. Zostało mi jeszcze około 30 km po dziurawych roztoczańskich drogach. Tak kręcąc jak jakiś zwariowany chomik w klatce dotarłem do domu o godzinie 22:20. Gdyby nie zachciało mi się głupiego, błotnego surwiwalu na chacie byłbym ze 4 godziny wcześniej. W sumie to nawet za bardzo nie przeklinałem swego losu, już się chyba przyzwyczaiłem do tego, że za swoja głupotę prawie zawsze muszę zapłacić.
Jeszcze raz sprawdziło się u mnie stare przysłowie, że kto drogę skraca ten do domu prędko nie wraca...
Na rynku w Rzeszowie.© stamper
Rzeszowski rynek.© stamper
W Leżajsku.© stamper
Była cerkiew grecko-katolicka w Kuryłówce.© stamper
Zaniedbany nagrobek...© stamper
Zaniedbany cmentarz...© stamper
W drodze do Jastrzębca.© stamper
Ambony, płaskowyż tarnogrodzki.© stamper
Nieszczęsna droga...© stamper
Kategoria > 100 km, Sakwiarstwo, Samotnie
Dane wyjazdu:
41.19 km
1.80 km teren
02:02 h
20.26 km/h:
Maks. pr.:50.75 km/h
Temperatura:7.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:180 m
Kalorie: kcal
Rower:Stefan Włóczykij
Kopiec i Tyniec...
Sobota, 3 marca 2012 · dodano: 03.03.2012 | Komentarze 0
Trasa na Tyniec przez Kopiec Kościuszki.Na kopiec podjechałem z Konradem, rozjechaliśmy się na moście zwierzynieckim (Konrad musiał wracać na chatę). Za tynieckim klasztorem zakopałem się porządnie w błocie. Koła przestały się kręcić. Trzeba było wydłubać "gówienko" spod błotników i można było jechać dalej.
Dzisiejsza przejażdżka miała mi dać odpowiedź na to jak na dłuższym dystansie zachowa się mój obojczyk. Muszę przyznać, że jechało mi się całkiem dobrze, prawy obojczyk praktycznie mnie nie bolał, za to trochę bolały mnie plecy. Przyczyną tego jest pewnie to, że dawno nie jeździłem na Stevensie, chyba ostatni raz śmigałem na tej bryce w listopadzie zeszłego roku. Ostatnio była non stop Merida, Merida i Merida.
Pogoda przepiękna, zdjęć kilka zrobiłem ale wyszły jakieś takie nijakie więc ich nie wrzucę.
Jutro znowu Stefan ;-)...
Dane wyjazdu:
14.07 km
0.00 km teren
00:43 h
19.63 km/h:
Maks. pr.:41.19 km/h
Temperatura:4.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Merida Speeder T1
Bulwary wiślane...
Czwartek, 23 lutego 2012 · dodano: 27.02.2012 | Komentarze 2
Miałem jechać do brata ale cholerny wiatr i deszcz skutecznie mnie od tego odwiodły. Zawróciłem po kilku km, no cóż ostatnio mięczak się ze mnie robi...Kilka ptachorowych pstryków:
Co to za ptachory?© stamper
W dwuszeregu zbiórka.© stamper
Zwarci w szyku.© stamper
Nudzi nam się...© stamper
Co ja tutaj robię?© stamper
Dane wyjazdu:
24.65 km
5.20 km teren
01:33 h
15.90 km/h:
Maks. pr.:32.59 km/h
Temperatura:-15.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:201 m
Kalorie: kcal
Rower:Merida Speeder T1
Mroźny kopiec...
Sobota, 11 lutego 2012 · dodano: 13.02.2012 | Komentarze 1
Pojechałem wturlać się pod kopiec Piłsudskiego, było cholernie zimno, ale na szczęście podjazd trochę mnie rozgrzał. Wyjechałem sobie na sam szczyt, ludzie się tam w taką pogodę nie pałętają więc olałem zakaz anty-rowerowy. Z kopca zjeżdżałem już terenem, obyło się bez wywrotki. Wracając na chatę musiałem się dwa razy zatrzymać aby rozgrzać zmarznięte dłonie i stopy a to było tylko kilkanaście km. Masakra z tą pogodą.Kilka gniotków:
Spierdzielam na zachód ;-).© stamper
Merida na szczycie.© stamper
Błonia, "Tesco" i Wawel...© stamper
Dane wyjazdu:
84.02 km
27.50 km teren
06:12 h
13.55 km/h:
Maks. pr.:50.75 km/h
Temperatura:13.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1154 m
Kalorie: kcal
Rower:Scottosław Sportster P3
Skandynawia dzień IX , przywitanie z Rallarvegen...
Niedziela, 26 czerwca 2011 · dodano: 28.04.2012 | Komentarze 0
Krajobrazy Norwegii, rzeka Votna i okoliczne wzgórza.© stamper
Budzę się o 4:50 rano. Jest już oczywiście jasno, po chwili ponownie zasypiam i budzę się około 7:30. Zauważam, że chyba spałem na telefonie bo całkowicie rozładowała mi się bateria. Zbieram się dosyć sprawnie (jak na mnie), w sumie nawet nic mnie nie boli mimo, że spałem o tak:
Bale noclegowe.© stamper
Na trasę wyruszam o 8:30. Sprawnie dojeżdżam do Al. Tamtejsza kyrka jest zamknięta, więc nie mam możliwości podładować tam telefonu. Bez śniadania dojeżdżam do Hagafoss (ok. 20 km) gdzie znajduję świetną toaletę w której praktycznie cały się myję oraz ładuję telefon, mp3 i baterie do aparatu. Bateria z 60d okazuje się niestety zjeb...na i nie chce się podładować, dobrze że mam dwie. Niestety ten zamiennik wytrzymał jedynie jeden cykl, pieniądze wyrzucone w błoto. W Hagafoss spędzam około 2.5 godziny, gotuję tam sobie jedzenie i robię zdjęcia pobliskiej kyrki i staram się co nieco opalić...
Hagafoss kyrka.© stamper
Podczas tego postoju po "moją" miejscówkę podjeżdża miłe starsze małżeństwo z Bydgoszczy (podróżują autem). Rozmawiam z nimi z pół godziny po czym ruszamy każdy w swoją stronę, zostaję przez nich obdarowany golonką w puszcze, pomidorami, cebulą i papryką ;-). Gdy w końcu około 13 ruszam swe dupsko mam już tylko i wyłącznie pod górkę. Najpierw 11 km do Geilo a później jeszcze 20 km do Haugastol (1000 m.n.p.m.) gdzie rozpoczyna się słynna Rallarvegen. Nie są to może jakieś ostre podjazdy, ponieważ mają po około 6/7% nachylenia ale są dosyć długie po 2/3 km. Po każdym takim podjeździe jest małe wypłaszczenie i znowu górka i tak w kółko. Zawrotnych prędkości więc nie osiągam. Po drodze pstrykam kilka zdjęć:
Tuż za Hagafoss.© stamper
W drodze do Haugastol.© stamper
Wspinam się coraz wyżej...© stamper
Malownicze domki letniskowe.© stamper
Ustevatnet bądź Sloddfjorden.© stamper
Kilkanaście minut po 17 docieram do Haugastoll, bazy wypadowej na Rallarvegen. Miejscowość położona jest na wysokości 1000 m.n.p.m. Robię sobie krótką przerwę nad jeziorkiem, jednak po chwili uciekam bo meszki za bardzo gryzą mnie po całym ciele.
Haugastol...© stamper
W Haugastol zaczyna się szuter. Na liczniku mam 56.5 km. Pierwsze km są bardzo łatwe technicznie mimo, że jestem na wysokości ponad 1000 metrów.. Po jakichś 3/4 km zatrzymuję się na obiadek, gdy tak sobie siedzę zauważa mnie holenderski sakwiarz. Marco bo tak mu na imię to niezły wymiatacz, na rowerze przemierzył m.in Patagonię, kilka razy bywał w Skandynawii, odwiedził Szkocję, Irlandię, Francję, Włochy, Korsykę, USA (Nowy Jork - San Francisco) i cholera wie gdzie jeszcze. Jadę z nim następne 10 km. Jest trochę zdziwiony wielkością mojego bagażu (jak zwykle objuczyłem się jak wół), sam ma może ciut ponad połowę moich gratów. Marco zatrzymuje się kilkanaście km od Haugastol, ok 15 km od Finse (odległość z Haugastol do Finse to około 28 km). Siedzę z nim jeszcze trochę, wspólnie jemy kolację. Częstuję go polskim serem i podarowaną dziś rano golonką. Bardzo mu to nasze jedzenie smakuje.
Widoki z Rallarvegen.© stamper
Mój holenderski towarzysz.© stamper
Marco rozbija obóz.© stamper
Przed 22 postanawiam się w końcu zbierać bo mam zamiar dojechać jeszcze co najmniej do Finse. Po drodze robię jeszcze trochę zdjęć, teren staje się coraz trudniejszy do jazdy, pojawia się tez śnieg. Na jednym zjeździe wpadam w sporą dziurę, łapię pierwszego kapcia na tej wycieczce (jak się później okazało po oddzieleniu się od Marco prześladował mnie coraz większy pech). Jest 22:40, trochę schodzi mi ze zmianą dętki bo muszę pozdejmować sakwy i wór transportowy. Do Finse docieram o północy. Lekko mży. Kręcę się po wiosce szukając jakiejś miejscówki do spania. W końcu znajduję półtorametrową plastikową balię w tunelu kolejowym, nie jest mi za wygodnie bo balia jest ustawiona pod skosem i jest sporo za mała ale przynajmniej na mnie nie pada. Szybko zasypiam, nocleg ma wysokości 1216 m.n.p.m.
Wiatro-śniegochron.© stamper
Rallarvegen.© stamper
Norwegia, Rallarvegen.© stamper
Długie norweskie dni...© stamper
Kategoria < 100 km, Sakwiarstwo, Samotnie, Skandynawia 2011
Dane wyjazdu:
111.66 km
27.20 km teren
07:07 h
15.69 km/h:
Maks. pr.:56.97 km/h
Temperatura:16.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1275 m
Kalorie: kcal
Rower:Scottosław Sportster P3
Skandynawia. Dzień VIII. Stary młyn między Sokną a Rallerud - Bale drewna miedzy Torpo i Al...
Sobota, 25 czerwca 2011 · dodano: 02.09.2011 | Komentarze 2
Budzę się dosyć wcześnie ale jak zwykle zbieram się nie za szybko. Wyruszam o 9:40. Po kilkuset przejechanych metrach mój kolejny "skrót" zamienia się w szutrówkę i ciągnie się tak przez następne 20.7 km hehe. W jednej z zagubionych wiosek po przejechaniu kilkunastu km pytam napotkaną kobietę o drogę. Każe mi zawrócić około 500 metrów, minąć zamknięty szlaban i drzeć ostro pod górkę. Zawracam więc i wjeżdżam na wskazaną drogę, od razu dostaję "postrzał" w postaci 600 metrowej ścianki o nachyleniu przynajmniej 15%. Po tym dosyć kamienistym szutrze jedzie mi się ciężko, bagaż i tak duże nachylenie ściąga mnie trochę w dół, mielę ten podjazd na przełożeniu 1/2-3. Gdy wyjeżdżam na szczyt tej ścianki myśląc, że teraz będzie już tylko lepiej okazuje się, że to nie koniec i następne 5 km jest w zasadzie nieustającym podjazdem o nachyleniu 15% i gorzej. Na dodatek droga staje się coraz bardziej kamienista.Powoli zaczynam żałować, że wybrałem tę drogę, włożony trud częściowo wynagradzają mi coraz piękniejsze krajobrazy. Ze szczytu wzniesienia robię trochę zdjęć, niestety gubię tam również swoją ulubioną wiatrówkę o czym dowiem się dopiero za jakieś 80 km. Z tego szczytu mam około 6 km ostrego, bardzo trudnego kamienistego zjazdu. Non stop zaciskam klamki hamulców. Gdy w końcu dojeżdżam do 7-mki na liczniku mam 23 przejechane km i zabójczą średnią 12km/h. Niby zaoszczędziłem 15 km ale w międzyczasie podjechałem około 500 metrów więcej niż bym podjechał jadąc 7-mką. Muszę przyznać, że ten podjazd i zjazd to była dla mnie niezła masakra.
Dzisiejszego dnia krajobrazy wokół 7-mki są znacznie ładniejsze, skończyły się tez remonty tak więc jedzie mi się zdecydowanie lepiej. Robię kilka zdjęć, we Fla zatrzymuję się na jakieś większe zakupy. Na około 50 km odbijam w rowerówkę i jak się okazuje był to mój kolejny błąd (a przecież tyle razy przeklinałem już różne rowerówki). Czeka mnie kolejne 6.5 km szutru, w tym ponad 3 km ostrego podjazdu. Tym bardziej irytuje mnie ta trasa gdy spojrzę w lewo i widzę, że 7-mka idzie sobie spokojnie 150/200 metrów poniżej mojej trasy. Eh głupiś Kudłaty jak but.
Gdy ponownie wskakuję na 7-mkę postanawiam już za Chiny z niej nie zjeżdżać, przez Nesbyen kieruję się do Gol gdzie dopiero się zorientowałem, że posiałem gdzieś swoją wiatrówkę. W Gol skręcam na Geilo, do którego mam zamiar dotrzeć jutrzejszego dnia. W Torpo rozglądam się za noclegiem, miałem zamiar spać pod tamtejszą Kyrką ale mimo godziny 23 plątała się tam bardzo niemiła babcia, wyraźnie chciała zabić mnie swoim wiedźmowym wzrokiem. Olewam więc tę miejscówkę i jadę jeszcze 5 km. W połowie drogi między Torpo i Al znajduję miejsce na nocleg. Śpię na 3 różnych balach drzewa, jest to jedno z moich dziwniejszych miejsc noclegowych a muszę się przyznać, że ja dziwnych noclegowisk już trochę w swoim życiu przerobiłem. Długo kombinowałem jak mam się ułożyć na tych drewnianych klocach ale w końcu olałem wygodę i położyłem się byle jak. Zasnąłem naprawdę szybko, był to dla mnie dosyć ciężki dzień, szutrowo-kamieniste odcinki dały mi dziś nieźle po dupie.
Gniotki:
Kamykowo Górne...© stamper
Przewietrzone wzgórze.© stamper
Bagienko na szczycie.© stamper
Asfaltu brak...© stamper
Dolina, Norwegia.© stamper
Hallingdalselva...© stamper
Krajobrazy wzdłuż 7-mki, Norwegia.© stamper
Torpo kyrka.© stamper
Muzyczka:
I mapka:
Kategoria Skandynawia 2011, Samotnie, Sakwiarstwo, > 100 km
Dane wyjazdu:
103.91 km
11.70 km teren
06:06 h
17.03 km/h:
Maks. pr.:62.90 km/h
Temperatura:15.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:880 m
Kalorie: kcal
Rower:Scottosław Sportster P3
Skandynawia. Dzień VII. Stacja kolejowa w Stryken - stary młyn między Sokną a Rallerud...
Piątek, 24 czerwca 2011 · dodano: 28.08.2011 | Komentarze 1
Rano budzi mnie deszcz. Jest naprawdę nieprzyjemnie, czekam aż przestanie padać. Około 10:30 powoli zaczynam wątpić w szybkie wypogodzenie, zaczynam więc powoli pakować swoje graty i o 11 wsiadam wreszcie na rower. Boczną drogą wzdłuż autostrady dojeżdżam do Harestuy gdzie przedostaję się na drugą stronę autostrady i dalej już szutrówką kieruję się w stronę Mylli. Czeka mnie 11 km podjazdu niezbyt stromego ale jedzie się średnio po tak rozmokłej nawierzchni, całe szczęście, że pogoda z każdym kilometrem się poprawia.Kilka km przed Myllą mijają mnie norwescy rowerzyści, z jednym z nich rozmawiam z kilkanaście minut, rozstajemy się w Mylli, chłopaki postanowili popływać i poopalać się trochę a ja już samotnie jadę w stronę Olum i do drogi nr 35. Jedzie mi się dziś tak sobie, czuję się jakiś rozleniwiony, przed Jevnaker, pod tamtejszą kyrką zatrzymuję się na dłuższy postój, robię kilka zdjęć i przegryzam co nieco.
Po ponad godzinie takiego lenistwa ponownie zjeżdżam na tę podłą, ruchliwą 35-tkę, jadąc w stronę Hønefoss. Przed samym Hønefoss kierując się według znaków (niestety jak się okazało właściwych jedynie dla blachosmrodów) wjeżdżam na autostradę. Oczywiście nie mam zamiaru zawracać (oj głupiutki i uparty byłem jak zwykle) i wybieram jakąś podrzędną drogę idącą wzdłuż autostrady. Asfalt na tej drożynie jest tak beznadziejny, że od razu skojarzyło mi się to z Polską, aż trudno było mi uwierzyć, że w Norwegii mogą być tak beznadziejne drogi. Przejazd przez wioskę Hen (Hven?) był więc dla mnie niezapomnianym przeżyciem. Miałem nadzieję, że ta drożyna przecina się z 7-mką ale okazało się, że jednak nie, albo po prostu przegapiłem jakąś boczną odnogę tej masakratorskiej asfaltówki. Po kilku km zrobionych na tej trzęsidupce dojeżdżam w końcu do E-16, mógłbym się kierować nią na północ jednakże musiałbym wtedy zrezygnować z Rallarvegen, więc taka opcja szybko odpadła.
W Hallingby postanawiam zawrócić, mógłbym przez góry spróbować dostać się do 7-mki ale stwierdziłem, że już wystarczająco dziś nabroiłem oraz km nadrobiłem i nie będę ryzykował jakichś dzikich szutrów mając pod ręką jedynie mapę o zabójczej skali 1:600 000. Wybierając tamtą drogę czekałoby mnie około 50 km wertepów, w tym pewnie sporo jakichś rozjazdów, których nie miałbym na swojej mapie, więc tym razem rozsądek wziął górę nad sakwiarską fantazją. W Hallingby robię zakupy, pod sklepem spotykam bardzo miłą norweską parę z którą rozmawiam ze 20 minut. Okazuje się, że w sierpniu lecą do Krakowa na tydzień, bilet lotniczy w pierwszą stronę kosztował ich 17 koron, trochę mnie to rozśmieszyło bo ja chwilę wcześniej w sklepie za snickersa zapłaciłem 16 koron, czyli jakieś 8.50 w złotówkach. No cóż oni chyba trafili na promocję, bo ja z zakupami to już nie za bardzo.
Przez swój uparty charakter nadrobiłem dziś dobre 20 km, do 7-mki dojeżdżam jadąc drugą stroną rzeki, drogą równoległą do E16-tki. Jazda siódemką na tym początkowym odcinku nie jest zbyt ciekawa, towarzyszy mi spory ruch na drodze i liczne remonty, ogólnie nie polecam tych pierwszych kilkudziesięciu km od Hønefoss. Do Sokny dojeżdżam mając około 100 km na liczniku. Odbijam tu w kolejny "skrót" na Rallerud. Nocleg znajduję w połowie drogi między Sokną a Rallerud. Śpię w starym, opuszczonym, przydrożnym młynie. Rozwieszam hamak i dosyć szybko zasypiam, to zdecydowanie nie był dobry dzień...
Kilka zdjęć:
Norweskie szarości...© stamper
Nadciąga burza...© stamper
Jevnaker Kyrka.© stamper
Jevnaker Kyrka.© stamper
Randsfjorden.© stamper
Okolice Hønefoss.© stamper
Muzyka:
Mapka:
Kategoria > 100 km, Sakwiarstwo, Samotnie, Skandynawia 2011
Dane wyjazdu:
134.03 km
0.00 km teren
07:22 h
18.19 km/h:
Maks. pr.:56.93 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:956 m
Kalorie: kcal
Rower:Scottosław Sportster P3
Skandynawia. Dzień VI. Most nad Boensfjorden - stacja kolejowa w Stryken...
Czwartek, 23 czerwca 2011 · dodano: 26.08.2011 | Komentarze 2
Rano zbieram się dosyć wolno, nie za dobrze się dziś czuję. Jestem bardzo senny i boli mnie brzuch. Przed wyruszeniem naprawiam też małą usterkę, wysunęła mi sie wsuwka z v-breaka. Na szlak wyruszam po 10, na przywitanie z nowym dniem dostaję 1.5 km podjazdu. Oczy pieką mnie jak diabli, przysypiam za kierownicą i w dalszym ciągu boli mnie brzuch. Przyczyną senności jest prawdopodobnie to, że tabletkę przeciw alergii połknąłem z rana a nie tuż przed snem a jeden ze skutków ubocznych tych tabletek to właśnie nadmierna senność.Do Rakkestad (23 km) dojeżdżam bardzo niemrawo. Stąd odbijam na 22-jkę do Mysen i dalej do Lillestrøm. Na głównej drodze ruch od razu staje się większy, pojawiają się też w końcu charakterystyczne, żółte norweskie pasy na jezdni. Na 35 km zatrzymuję się przy jakimś przydrożnym kościółku aby podjeść sobie co nieco. Niestety Norwegia to nie Szwecja i kościół jest zamknięty więc nie mam szansy podładować sobie baterii w telefonie i aparacie (w Szwecji praktycznie wszystkie kościoły są otwarte w trakcie dnia, w Norwegii za to 90% kościółków jest zamknięte, otwierają je tylko w określone dni).
Mimo słonecznej pogody wcale nie czuje się ciepła, wieje bardzo zimny północny wiatr, jadę więc większość drogi w wiatrówce. W dalszym ciągu czuję się źle, być może to potęguje u mnie odczucie przejmującego chłodu. Następny dłuższy postój mam w miejscowości w Bastadr (szkoda, że nie Bastard hehe). Postanawiam się trochę zdrzemnąć bo inaczej wpadnę do rowu bądź pod jakiś samochód. Na tę drzemkę i posiłek schodzi mi ponad 2 godziny. Jest już 17:30 a ja mam dziś przejechane zaledwie 58 km. Zaczynam więc nieźle zasuwać, czuję się już znacznie lepiej, wreszcie atakuję podjazdy i nie jadę jak śnięta ryba. Można powiedzieć, że wrócił stary dobry Kudłaty. Przed i w samym Fetsund pstrykam kilka zdjęć, jadę wzdłuż jeziora Oyeren.
Centrum Lillestrøm mijam bokiem, kieruję się na Skedsmokorset i dalej na Slattum oraz drogę numer 4. Na tym boczny odcinku jest kilka fajnych krótkich stromych zjazdów i podjazdów. Na jednym z takich zjazdów wyciągam prawie 57 km/h. Gdy wjeżdżam w końcu na 4-kę jazdę ulicą przeplatam z jazdą rowerówką. Kieruję się w stronę Gjowik. Kilkanaście km za Rotnes droga nr 4 staje się autostradą z zakazem jazdy dla rowerów, zjeżdżam więc z niej i znajduję nocleg na stacji kolejowej w Stryken. Jest północ, niebo coraz bardziej się chmurzy...
Zdjęcia:
W drodze do Mysen...© stamper
Kościółek, okolice Fetsund.© stamper
Widziane z daleka...© stamper
Most kolejowy w Fetsund.© stamper
Okolice Lillstroem.© stamper
Coraz dalej na północ...© stamper
Ten kawałek muzyczny średnio mi pasuje do dzisiejszego opisu ale jak już mi wskoczył na play listę to niech się i tutaj pojawi ;-).
Mapka:
Kategoria > 100 km, Sakwiarstwo, Samotnie, Skandynawia 2011
Dane wyjazdu:
126.69 km
17.90 km teren
07:11 h
17.64 km/h:
Maks. pr.:54.36 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:784 m
Kalorie: kcal
Rower:Scottosław Sportster P3
Skandynawia. Dzień V. Stadion IFK Lane-most nad Boensfjorden....
Środa, 22 czerwca 2011 · dodano: 24.08.2011 | Komentarze 1
Pierwszy raz budzę się o 4:40, jest już zupełnie jasno. Komary a szczególnie meszki tną jak pojebane, chowam głębiej głowę w śpiwór i ponownie zasypiam. Kolejny raz budzę się tuż po 6, te małe gnojki w dalszym ciągu tak kurewsko mnie kąsają, że postanawiam niezwłocznie jechać przed siebie. Zwijam więc graty i o 6:30 opuszczam swoją nieprzychylną sypialną ławkę. Przed Färgelandą zatrzymuję się przy tablicy informacji turystycznej i zabieram stamtąd 3 dokładne mapki najbliższej okolicy (Szwedzi mają świetne te punkty z mapami). Przed 8 jestem w Färgelandzie, wstępuję do ICI na zakupy wydać ostatnie szwedzkie kronory (korony). Kupuję sobie kilka czekolad, pepsi i chipsy a więc samo wypasione żarcie rowerowe. Z tym całym swoim grajdołkiem podjeżdżam pod tamtejszą kyrkę (kościół) gdzie spędzam najbliższe 1.5 godziny. Jem w międzyczasie śniadanie , ładuję sobie telefon i zmieniam łańcuch. XT po zrobieniu około 600 km ustąpił chwilowo miejsca LX-owi. Gdy odjeżdżam spod kyrki zaczyna lekko kropić.Z Färgelandy kieruję się na Edstenafors, jadę ponad 7.5km po szutrze, rozmawiając po drodze trochę z tubylczymi krowami. Pstrykam im kilka zdjęć. Coraz lepiej posługuję się szwedzkim, krowim akcentem więc nawet trochę mi zaczynają pozować do zdjęć. Niestety gdy pokazałem im ich porozciągane przez moje szerokie szkło portrety to jeden byczek chciał mnie dziabnąć rogiem hehe. Co zrobię, że marny ze mnie fotograf, powinien docenić chociaż me dobre chęci.
Z Edsteny już asfaltem kieruję się na Rännelandę a później na Lerdal gdzie gotuję sobie obiad i przy okazji wymieniam kartusz w kuchence. Z Lerdal podążam w stronę Ed, pogoda jest przyzwoita, trochę wietrznie ale nie pada. Za miejscowością Lane, zamiast kierować się znakami na Ed skręcam w kolejną szutrówkę i zamierzam dotrzeć do zamierzonego celu (Ed) poprzez Rölandę. Stwierdziłem, że dzięki tej drodze oszczędzę 2 km, nie wiedziałem jednak, że ta drożyna przez te następne ponad 10 km szutru zalicza wszystkie okoliczne górki. Tak więc nieustannie miałem huśtawkę, góra-dół, góra-dół. No cóż takie moje szczęście. Na domiar złego na jednym z takich podjazdów gdy zatrzymałem się aby się odlać złamała mi się stopka w rowerze. Ta gówniana podpórka złożyła się pod ciężarem roweru jak rozgotowane spaghetti w garnku z wrzątkiem. Nigdy w sumie nie ufałem temu pseudo-scottowemu wytworowi, myślałem jednak, że trochę dłużej ze mną pociągnie. Dla mnie rower bez stopki to jak pies bez jednej nogi.
W Ed wynajduję zarówno dalszą drogę do Nössemark jak w kleszcza na swojej ręce. Wyrywam bydlaka i zgniatam go z lekkim nerwem zadowolony, że za wiele się ze mnie nie nachlał. Do Nössemark mam ponad 30 km trasy przez lasy i wzdłuż sporego jeziora o fajnej nazwie Stora Le. Droga umyka mi dosyć sprawnie, przed samym Nössemark zdejmuję z dwóch szkieł filtry UV. Kupiłem je za kilkanaście złotych z myślą o ochronie przedniej soczewki ale okazały się tak gówniane w oddawaniu kolorów, że postanawiam schować je głęboko w sakwie. Zdecydowanie nie polecam firmy o japońskiej nazwie Akira, polecam za to filmy Akiro Kurosawy ;-).
Z Nössemark (moja wersja robocza tej miejscowości to Nosowy Smark) do norweskiej granicy mam zaledwie 3 km. Mijam ją mając dziś przetuptane 99 km a coś około 584 po Szwecji w ogóle. Na granicy robię sobie pamiątkowe zdjęcie, co wcale nie jest takie łatwe gdy się nie chce wyciągać z wora statywu. Po kilkunastu niezbyt udanych próbach ruszam dalej. Norwegia przywitała mnie słoneczną pogodą i nadzieją na coraz piękniejsze krajobrazy. W Bjorkebekk odbijam na Fossby skąd wjeżdżam na drogę nr 21. W Aremark zatrzymuję się na ponad godzinę pod kościołem gdzie robię sobie rowerową kolacyjkę i toaletę z myciem moich długich kudłów włącznie. Kilka km dalej skręcam na Rakkestad. Jest już późno, rozglądam się więc za miejscówką na nocleg. Znajduję ją kilka km dalej pod mostem nad bajorkiem Boensfjorden.
Gniotki:
Pociągnąć ci z byka stary?© stamper
Cisza przed burzą...© stamper
Przydrożny kościółek...© stamper
Lerdal kyrka...© stamper
Na granicy szwedzko-norweskiej...© stamper
Muzyka na dziś:
&feature=fvwp&NR=1
I mapka:
#lat=59.36251&lng=11.66559&zoom=13&type=0
Kategoria Skandynawia 2011, Samotnie, Sakwiarstwo, > 100 km